Henryk Sienkiewicz

Listy Litwosa z Paryża

[List I] [List II]

I

Salon z roku 1878

Salon obok wystawy jest drugą międzynarodową uroczystością, ściągającą tłumy ze wszystkich stron miasta. Jest to rodzaj bezkrwawego turnieju geniuszów, coś na kształt dawnych turniejów kwiatowych, dla których miejscem obecnie jest stolica Francji, a widzami cała Europa. W takich warunkach warto też iść o lepsze. Dla Francji coroczny Salon ma również swoje ogromne znaczenie, dowodzi bowiem, że bez względu na to, gdzie leży przewaga polityczna, przewaga bagnetów i dział, Francja nie przestała i nie przestanie być ogniskiem twórczości myśli i idei, środkowym punktem, z którego promieniują i do którego ciążą geniusze wszystkich narodów. Żadne zwycięstwa pruskie, żadne niesnaski wewnętrzne nie zdołały jej odebrać tego znaczenia. Gdy chodzi o sprawy wojny, o miecz i ogień, uwaga ludzka zwraca się gdzie indziej, ale gdy chodzi o nowe idee, o żywe objawy myśli, o sztuki piękne, oczy i ciekawość ludzka kierują się ku Francji i Paryżowi. Czyby, na przykład, do głowy przyszło komukolwiek, żeby taki Salon mógł się odbywać w Berlinie lub gdzie indziej? Czyby znalazł się choć jeden człowiek, który by nie nazwał podobnych żądań dzikimi i nieuzasadnionymi zakusami, na które ramionami tylko ruszyć warto? Ustalono niejednokrotnie fakt, że wszystko, co się we Francji dzieje, interesuje daleko więcej ludzkość niż sprawy, równej nawet teoretycznie wagi, odbywające się gdzie indziej. Dlaczego tak jest, odpowiadano na to często; częściej jednak czyniono z tego zarzut i Francji, i ludzkości, posądzając pierwszą o błyszczące tylko pozory pokrywające nicość rzeczywistą, drugą - o głupotę i naśladownictwo. Tłumaczenie to jednak niegodne jest myślącego człowieka; z zasadniczego bowiem pytania wysnuwa się wiele następnych, na które zarzuty o pozorach i szychu francuskim w szczególności, a głupocie ludzi w ogóle, nie są odpowiedzią. Dlaczego np. sprawa uroczystości Voltaire'a, listy biskupa Dupanloup do Wiktora Hugo lub odpowiedź tegoż podnoszone są nie tylko we Francji, ale i wszędzie do znaczenia pierwszorzędnych faktów? Dlaczego prasa całego świata i ludzie myślący wszystkich narodów biorą w tych sprawach nie tylko udział, ale kładą w nie swe osobiste namiętności? Czy dlatego, że są głupcami? Nie! Muszą być inne przyczyny. Goethe jest większym pisarzem od Voltaire'a, Hegel lub inny jaki Niemiec większym filozofem; niechże więc minister Falk, Paweł Lindau lub sam nawet zmarły Heine zaczną polemikę o tych olbrzymów ze wszystkimi biskupami katolickimi Niemiec - kto o niej będzie wiedział? Kółko literatów, kółko uczonych - a zresztą fakt przejdzie zaledwie dostrzeżony przez oczy świata, nigdy nie zostanie się popularnym, nigdy nie rozbudzi namiętności. Znowu, dlaczego? Jest więc jakiś urok w tej Francji, jest coś takiego w tej cywilizacji, co czyni ową cywilizację bliską serca każdego narodu, co czyni ją dobrym, cenionym i uroczym, a wspólnym dla wszystkich. Cóż to jest takiego? - oto inicjatywa w idei, w czynie, a przede wszystkim ogólnoludzka typowość każdego objawu społecznego.
Gdy zastanawiam się nad historią np. Prus, raz wraz spotykam się z następną zasadą: Prusy pragną się powiększyć, pragną zabrać taką a taką prowincję sąsiedniego państwa, więc czyhają na nią, a gdy się zdarzy sposobna pora, to ją łapią. We Francji przeciwnie: przeważa jakaś idea, ogólnie ludzka, nawet w wojnach. Franciszek I broni się powszechnej monarchii; Ludwik XIV walczy w imię tej samej zasady, przeciw której występował Franciszek, i rozwija do najwyższego stopnia ideę królewskości; przychodzi rewolucja i bierze w ręce sprawę swobody i reformy nie tylko we Francji; po niej cezarianizm wyrasta z demokracji i wnet także zostać zasadą - słowem, nigdy tu prawie nie chodzi o to, żeby coś capnąć i na tym poprzestać. Tu każdy fakt zewnętrzny ma swoją wewnętrzną ludzką duszę i nie tylko pruską, jak np. w Prusach, nie tylko francuską, ale ogólnie ludzką, a przy tym każdy jest zapowiedzią lub nawet często wcieleniem jakiegoś zwrotu w umysłach i dążeniach całego świata. Idea staje się tu także najpierwej czynem. Choćbym się zgodził na tę rzecz wątpliwą, że filozofowie niemieccy są głębsi, a poeci niemieccy więksi od francuskich, to wszyscy, razem wzięci, są w takim stosunku do ostatnich, w jakim teoria jest do praktyki. Voltaire nie był wielkim poetą ani jednym z najgłębszych filozofów, ale jest czynem, jest praktyką, jest wszczepieniem w życie pewnych kierunków myśli, jest reformatorem i działaczem. Podobną cechę nosi cała działalność umysłowa francuska. Poeci Francji, uczeni i literaci nie są to gryziksiążki, gabinetowe móle, transcendentalni mędrcy, sami się tylko między sobą rozumiejący, ale agitatorowie, ale ludzie życia, walki i czynu. Tym się tłumaczy i ogólnie ludzki charakter cywilizacji francuskiej. Czyn jest czymś dotykalnym. Gdy chodzi o uosobienie idei, szukamy naturalnie jej ciała w historii i typową postać znajdujemy najłatwiej we Francji, Królewskość - typ Ludwika XIV; walka nauki z wiarą - typ Voltaire'a; rewolucja - typy: Robespierre, Marat, Danton; cezarianizm -typy: Napoleonidzi; republikański radykalizm - Gambetta, Wiktor Hugo; ultramontanizm - Veuillot i Dupanloup.

Proszę mi pokazać takie upostaciowania kierunków w typowych faktach lub osobach gdzie indziej, a przyznam, że nie rozumiem, dlaczego cały świat zajmuje się tak Francją i Paryżem. Tymczasem widzę, że wszelkie idee, ,wszelkie dążenia, najrozmaitsze objawy myśli i życia, wszystko, co jest i drzemie niedomówione, rozproszone i niesamowiedne w innych społeczeństwach, znajduje swój dotykalny i typowy wyraz we Francji. Ludzkość więc patrzy na nią z tym samym zajęciem, jak patrzymy na dramat, w którym przedstawione namiętności są takież, jakie i w nas leżą w zarodzie, ale w dramacie spotęgowane i do znaczenia ogólnych typów podniesione.

Oto tajemnica uroku i znaczenia Francji. Tego znaczenia i tego ogólnie ludzkiego charakteru jej cywilizacji nie odebrały jej i nie odbiorą ani zwycięstwa pruskie, ani nieszczęścia polityczne, ani jej urok wojskowy zgasły. Jak igła magnesowa ku gwiaździe polarnej, tak zwracały się ku niej umysły dawnych pokoleń, zwracają się dzisiejszych i będą zwracać przyszłych, nie dlatego, aby ludzie mieli być owcami, ale dlatego, że taka jest natura rzeczy i że słusznie jest tak, jak jest.
Widzieć złe i szpetne strony Francji - nic łatwiejszego; twierdzić, że im się bliżej jest, tym te strony bardziej lezą w oczy - nic słuszniejszego; ale wywodzić stąd pogląd ogólny - nic błędniejszego. Raz w Luwrze długą godzinę spędziłem przed Wenus Milo. Przeczysty biały posąg dał mi prawdziwie błogą chwilę zapomnienia i zachwytu. Tylko piękność w najwyższym swym pojęciu i formach może tak działać, że człowiek, jakby Grek starożytny, wobec takiego posągu rad by mirtem otoczyć jego boskie nogi i pochylić z prawdziwą wiarą przed nim głowę. Owóż porwany przez urok bijący od tej promiennej postaci, chciałem ją widzieć jeszcze lepiej, niż widziałem; przysunąłem się więc najbliżej, jak mogłem, i... urok zniknął. Ten marmur, który z daleka wydawał się tak niepokalany, pokrywały skazy i rysy; znać na nim było starość, długie leżenie w ziemi i niszczącą rękę czasu; na piersi bóstwa szarzały plamy pleśni i wilgoci, na boskich nogach widniała żółtość. Patrząc z bliska i za blisko, nie ogarniałem całości, widziałem tylko plamy, skazy i brzydotę, ale gdym odszedł dalej, śliczna postać jako całość znów przemówiła do mnie: "Jam jest piękna i wieczna, ja nie skłamię, nie zawiodę nigdy, bo piękność jest zarazem we mnie prawdą i naturą". Toż samo dzieje się i z cywilizacją francuską. Kto patrzy jak bliskowidz lub przez mikroskop na to wielkie dzieło, ten traci pojęcie całości; widzi tylko plamy i skazy na marmurze i błędne wyprowadza wnioski; kto jednak umie spojrzeć z tak trafnie obranej odległości, aby mu szczegóły nie przesłoniły ogółu, ten do wszystkich przymiotów tej cywilizacji musi dodać jeszcze jeden - jej piękność, uzmysłowioną w rozwoju sztuk pięknych, zwłaszcza plastycznych.
Salon coroczny jest bijącym w oczy i dotykalnym dowodem tego rozwoju i stąd wypływa jego znaczenie. Prócz francuskich biorą w Salonie udział artyści całego świata, uznając tym samym mimowolnie Paryż za stolicę i ognisko sztuki, smak zaś francuski za najwyższego sędziego. Jakoż trudno w tych rzeczach być innego zdania. Malarstwo francuskie rozwinęło się później od włoskiego i flamandzkiego; ale temu właśnie zawdzięcza ów wysoki stopień, na jakim stoi obecnie. Artyści miejscowi skorzystali z doświadczenia wieków, przejmując przymioty i unikając wad wytwarzanych przez szkoły. Przechodzili i oni przez okres naśladownictwa, konwencjonalizmu, szkolarstwa, zbytniej akademiczności, ale w ogólnym ruchu artystycznym szli ciągle naprzód, w czym smak, wrodzony całemu narodowi francuskiemu, był im doskonałym przewodnikiem. Dzięki temu smakowi i poczuciu prawdy malarstwo oparło się na naturze, na której to podstawie wspiera się i dotąd. Niemiecka sztuka dała przewagę idei nad formą, duszy nad kształtem zewnętrznym; włoska, w epoce Odrodzenia ukochała przede wszystkim pyszną plastykę; flamandzka znów obrała sobie za cel głównie powszednią prawdę stosunków ludzkich i rzeczowych, z lekka zaledwie idealizowaną sposobem przedstawienia, kolorytem, rozkładem świateł i cieni. Francuzi nowocześni połączyli te trzy kierunki, i co więcej, zdołali zachować między nimi prawdziwie estetyczną równowagę. Leżało to poniekąd w ich krwi, złożonej z pierwiastków rzymskich i germańskich, zaszczepionych na pniu celtyckim. Zamiłowanie plastyki, odziedziczone po świecie starożytnym, znalazło swe zrównoważenie w idealnych skłonnościach germańskich, skutkiem czego poczucie ich artystyczne starało się pogodzić dwa odrębne te kierunki na zasadzie prawdy odnajdywanej w naturze.
Stąd wytworzyła się rodzajowość polegająca na pochwyceniu pewnej idei życiowej ze strony szczególnie wyrazistej i poetycznej i na oddaniu jej w sposób równie naturalny jak piękny. Przez to chwytanie życia za strony podnioślejsze, za idee i myśli poetyczne, uniknięto bez naruszenia prawdy powszedniości flamandzkiej. Francuz pragnął malować rzeczy i osoby równie dokładnie i równie charakterystycznie jak Flamandczyk, jednakże nie poprzestawał na tym. Układ oryginalny świateł i cieniów, oczy patrzące spod szerokiej kani kapelusza, odbicie promienia na metalu lub wodzie, przeświecania zagięć atłasu czy aksamitu, oddanie łudzące akcesoriów nie zadowalały go całkowicie. Francuzowi chodziło o to, aby te rzeczy i osoby, malowane najdokładniej, były same w sobie nie tylko charakterystyczne, ale aby wyrażały jeszcze jakąś myśl trafną, jakąś prawdę piękną, schwytaną na gorącym uczynku, jakiś fakt wdzięczny lub szczególniej mówiący, lub wreszcie stan duszy promieniujący prawdziwą życiową poezją. Wytwarzana stąd rodzajowość, jako niezmiernie w znaczeniu swym obszerna, mogła pomieścić w sobie wszystkie prawie kierunki malarskie, a jednakże położyć na wszystkich, nie wyłączając historycznego, pewne właściwe sobie cechy.
Gdyby chodziło o nadanie jej nazwy, nazwałbym rodzajowość wyższą i upatrywałbym w niej główną charakterystykę malarstwa francuskiego. Zdrowy ten i dzielny kierunek potrzebował być poparty tylko biegłością techniczną i temperamentem prawdziwie malarskim, aby wytworzyć malarstwo znakomite, będące ideałem w swoim rodzaju. Otóż przymiotów tych Francuzom nie tylko nie zbrakło, ale przewyższyli nimi wszystkich zagranicznych malarzów. Gallicka wrodzona zdolność do uczenia się i chwytania w lot wszystkiego, jak zwykle tak i w tym wypadku, nie zawiodła; toteż Francuzi pod względem techniki niezaprzeczenie są mistrzami. Samego procesu malowania, zręczności, umiejętności we władaniu środkami nikt nie doprowadził do tak wysokiego stopnia jak oni. Rzec by można, że dary te od urodzenia na świat przynoszą, bo przecież nie uczą się ich na żądnej ławie. Paryż nie wytworzył żadnej nazwanej i uznanej szkoły, żądnej akademii, w której by uczono malować, kompozycji i techniki wedle przepisów i prawidełek, a kosztem indywidualności. Artyście dają tu w rękę pędzel i mówią: "Patrz w naturę, patrz w jej piękność, czuj jej prawdę, patrz w serce własne i maluj. Maluj na mocy tej wewnętrznej potrzeby, na mocy której ptak śpiewa; studiuj, pracuj, ale bądź zawsze sobą, bo inaczej będziesz rzemieślnikiem, nie artystą, i będziesz kłamał, zamiast być szczerym". Taki jest nastrój ogólny, zdrowy, podniosły i potężny, a na wskroś artystyczny, i właśnie dzięki temu nastrojowi Paryż, w którym nie ma szkoły, jest najlepszą szkołą malarską, jaka istnieje na świecie, i skupia artystów całego świata, którzy w imię sztuki, z zapałem w sercu ciągną tu jak Cygańczuki bose, często o suchym chlebie, ze sławą i nieśmiertelnością.
Przejęcie się przedmiotem, zamiłowanie sztuki, na koniec skupianie się artystów o najrozmaitszych usposobieniach, bogatych i biednych, a zbratanych zawsze jednakim celem - wszystko to wpłynęło jeszcze na wyrobienie się prawdziwego, na wskroś artystycznego życia, przepysznej bohemii, wyłączającej pedanterię, a podtrzymującej wysoki polot ducha i poczucie artystycznego kapłaństwa. Nie potrzebuję przy tym dodawać, że owo życie, tak rozwinięte, znalazło tu dla siebie grunt odpowiedni i bujny. Wzajemne oddziaływanie na siebie publiczności i artystów trwa tu ciągle i coraz staje się w skutkach widoczniejszym. Z jednej strony, poczucie smaku i wrodzone zamiłowanie sztuki tutejszej publiczności podtrzymuje i zagrzewa artystów, z drugiej strony - artyści rozdmuchują coraz potężniej ową skłonność i wytwarzają smak coraz doskonalszy. Powtarza się tu poniekąd, choć na mniejszą może skalę to, co miało miejsce w dawniejszych czasach w Atenach, a w czasie epoki Odrodzenia - we Włoszech. Sztuka staje się zamiłowaniem narodowym, staje się nie wykwintnym przysmakiem, cenionym tylko przez wybranych łakotnisiów, ale koniecznym i popularnym pokarmem ogółu. Jeżeli dziś nie jest jeszcze tak zupełnie, to przynajmniej idzie ku temu, a spokój zewnętrzny i republikańska forma rządu, zapewniająca rozwój indywidualności, są jednym więcej dla takich dążeń warunkiem pomyślnym. Dziś już jednak, np. otwarcie rocznego Salonu jest nie tylko uroczystością artystyczną, ale niejako świętem publicznym, rodzajem igrzysk, w którym ogół bierze żywy, bezpośredni i prawie namiętny udział. Oto otwarta jest wystawa powszechna, oto zabawy i przyjemności uroczego Paryża nęcą jak syreny tutejszych mieszkańców; a jednak na Polach Elizejskich roją się tłumy ciekawych, tłumy napełniają i wnętrze, oglądają, podziwiają, i w towarzystwach, w kołach nawet prostych usłyszysz rozmowę o Salonie; gazety poświęcają mu ogromne swe łamy, słowem: Salon jest to fakt nie tylko artystyczny, ale i społeczny, wielkiej wagi, którym zajmuje się cały Paryż, a za nim, jak zwykle, Francja i Europa.
Tegorocznemu Salonowi nie wróżono powodzenia. Obawiano się dla niego konkurencji wystawy, obejmującej, jak wiadomo, również mnóstwo pawilonów poświęconych sztukom pięknym - ale obawiano się bezzasadnie. Najznakomitsze obrazy przesłane na wystawę były już wystawiane w rozmaitych galeriach od jakich dziesięciu lat, zatem dobrze znane publiczności; tymczasem Salon nęci nowością; pod względem zaś ilościowym przedmiotów sztuk chyba wystawa właśnie mogłaby się obawiać jego współzawodnictwa. Sprawozdawcę, choćby nie wiem jak rozmiłowanego w swej roli, dreszcz przejmuje na widok katalogu obejmującego blisko 5000 numerów (4958 przedmiotów), między którymi samych obrazów większych znajduje się około półtrzecia tysiąca (2330), rysunków, szkiców, kartonów około półtora tysiąca i przeszło 1000 rzeźb. Wobec takiej liczby wystawa blednie, sprawozdania zaś muszą się ograniczyć do wyróżnienia kilku tylko znakomitszych dzieł sztuki i wreszcie do spisania wrażeń ogólnych.
Z tych ostatnich wywiązałem się poniekąd, a przynajmniej starałem się wywiązać - obecnie więc nie pozostaje mi nic innego, jak wziąć za rękę czytelnika i zwrócić jego uwagę na obrazy najbardziej rzucające się w oczy. Używam umyślnie tego wyrażenia: "rzucające się w oczy" - bo na które padną nagrody, komu w tym igrzysku przysądzą gałązkę oliwną, trudno przewidzieć, a niebezpiecznie byłoby zgadywać. W pierwszej więc zaraz sali zatrzymujemy się przed ogromnym płótnem podpisanym Carolus Duran. Jest to malarz może najznakomitszy we Francji; zwą go jednak najwięcej znanym. Obraz jego jest wielkim malowidłem pułapowym (plafond), przeznaczonym do jednej z sal muzeum w Luksemburgu. Treścią jego: apoteoza Marii Medicis - Gloria Mariae Medicis, jak mówi tytuł. Dziwny zaiste wybór przedmiotu, dziwna "gloria" tej Włoszki, którą historia sadza na ławie oskarżonych o występki i zbrodnie, a na którą żaden sąd przysięgłych historyków nie może wydać innego werdyktu, jak "winna". Ale pędzel, również jak poetyczne pióro, ma swoje "licencje". Na pierwszy rzut oka jednak owa "gloria" przeraża prawie widza, który mimo woli pyta się, czy to czasem nie jaka straszliwa kara Boża, czy to nie zatracenie jakiejś Sodomy lub Gomory. Na obrazie wszystko się wali: wali się świątynia, walą się ludzie, których postacie, powyginane w konwulsyjne skróty, wyglądają, jakby na próżno przez straszliwe wysilenia muskułów pragnęły uchwycić równowagę.
Owe walenia się dostarczyły już materiału do żartów. Nazwano obraz katastrofą z ulicy Béranger, trzęsieniem ziemi, wybuchem miny prochowej, słowem: zawsze katastrofą; obraz zaś jest po prostu tylko pułapem. Rysunek postaci przeznaczonych na ozdobę pułapu musi być inny niż zazwyczaj i inaczej wyrachowany, gdyby bowiem rysowano je tak, jak się rysuje na zwykłym obrazie, wówczas ludzie, domy, drzewa wyglądałyby z pułapu jak leżące na bokach. Tymczasem muszą one tam stać prostopadle do ziemi, muszą podstawę mieć niżej, a głową iść w górę - i na obrazie C. Durana pójdą, gdy tylko obraz zostanie umieszczony nad głowami widzów, nie zaś na bocznej ścianie.
Wyobraziwszy sobie raz obraz nad głową, można już w nim rozpatrzyć się spokojnie. Maria de Medicis zajmuje środek kompozycji siedząc na wspaniałym tronie w cieniu świątyni greckiej. Sprawiedliwość i Religia, które - jak mówi "Figaro" - widocznie nie miały w tym dniu nic lepszego do roboty, wieńczą skronie królowej. Prawda - naga, jak zawsze powinna być prawda - trzyma przed nią zwierciadło. Nieco niżej patrzą na królową starcy, wojownicy, piękne kobiety, młodzieńcy, przepyszne i malownicze grupy, od których bije ta powaga, ta piękność - młoda, bogata życiem, pełna zachwytu. Ręce podniesione ku górze, na wpół otwarte usta, deszcz kwiatów; przysiągłbyś, że te tłumy oczyma powznoszonymi do góry śpiewają w upojeniu: "Chwała! chwała tobie!"
Tego upojenia jednak jest tyle, powietrze tak gorące, kwiatów taka obfitość, ruchy tak gwałtowne, że chwila jeszcze, a dziewczęta rzucą się w objęcia młodzieńców, pocałunkami wpiją się w ich usta, oplotą ich ramionami; świat im się w oczach zaćmi, apoteoza przejdzie w jakieś święto Bachusa - w orgię. To wada obrazu. Co uczynią bowiem wówczas Religia i Sprawiedliwość? Przecie nie wypada im puścić się w taniec z bachantkami. Czy naga Prawda nie zawstydzi się wówczas swej nagości - i co się stanie z apoteozą? Artysta chybił tu celu, bo postaci jego jak na apoteozę nadto są krwiste i nadto wytężone. Energia ich może jest zaletą malarza, ale wadą obrazu.
Co do mnie, nie lubię takich przedmiotów, jak wszelkie apoteozy. Artyście, gdy maluje rzeczy sprzeczne z siła ciążenia, łamiące prawa natury, trudno być szczerym, trudno je czuć naprawdę i wypowiadać z serca. Ale skoro ma być apoteoza, niechże będzie apoteoza, niech anieli unoszą na wpół cielesne, powiewne postaci ludzkie ku niebu, niech grają sfery niebieskie, niech będzie zresztą, co chce, byle nie to, byle nie był ostatni akt baletu, w którym pozują pięknie rozwinięte lędźwie i piersi.
A jednak zebrało się Francuzom na apoteozy, bo obok Marii Medicis stoi zaraz druga, mało co w rozmiarach mniejsza - apoteoza Thiersa. Autorem jej jest Georges Vibert, artysta równej sławy i kwitnący. Thiers w trumnie, przy nim niewiasta w żałobie, nad trumną anioł chwały; za trumną straszna, ze szklannymi oczyma i otwartymi usty leży martwa druga niewiasta, zamordowana widocznie, bo krew skrzepnięta wytworzyła ohydną kałużę koło jej kredowej, pełnej nienawiści twarzy. Martwa jej ręka trzyma pochodnię, która jeszcze się pali. Czerwony jej ubiór w łachmanach. Zgadujecie, że pierwsza z tych kobiet, ubrana w elegancką żałobę, jest Francją, druga, z krwią okrzepłą na sinych wargach, Komuną. Pierwsza to dama, druga: nędzarka. Ten, który leży w trumnie, zabił nędzarkę, by uratować damę - i stąd jego chwała. Co za dziwna apoteoza! Nad trumną jakieś regiony mistyczne, powietrzne, a w nich rozruch między duchami; pełno postaci we mgle i promieniach. To najlepsza strona obrazu, ale ta krew na pierwszym planie, ta nędzna, a jednakże francuska, jako podstawa chwały Francuza. "Les hommes d'esprit se trompent quelquefois" - powiedział o Vibercie jeden z krytyków; i ja podzielam to zdanie. Zresztą są fizjonomie takie jakieś małomieszczańskie, takie bourgeois, że żadną miarą nie nadają się do apoteozy. Wolę więc nie zatrzymywać się dłużej nad tym przedmiotem, a przejść do malarstwa religijnego, którego Betsellère i Doré są głównymi przedstawicielami.
Betsellère to jeszcze pacholę prawie, ale spodziewają się, że z tego pacholęcia wyrośnie olbrzym. W malarstwo religijne dziś mało kto wierzy - on jest malarzem religijnym. Odwaga niepospolita. Być dziś malarzem religijnym, trzeba być wewnątrz innym od większości świata; być innym - jest to narazić się na niebezpieczeństwo, że świat artysty nie zrozumie. A jednak Betsellère dał obraz Jezusa uciszającego burzę na jeziorze Genezaret. Obraz to znakomity. W powietrzu burza prawdziwa, woda zmieszana z powietrzem, szarpanina wichru, fal, ciemności, rozpętania się żywiołów i chaosu. Wśród tego łódź. "Ci leżą na wpół martwi, ów załamał dłonie", jak mówi Mickiewicz. Apostołowie jedni uciekają, jeszcze inni już tylko się modlą. Twarze, wyrazy uczuć, natura - wszystko głęboko odczute i pojęte. Obraz się podoba i nie brak takich, którzy mu nagrodę, a artyście świetną przyszłość przepowiadają.
Doré dał na Salon tegoroczny aż dwa obrazy: Ecce homo i Mojżesz przed Faraonem. Na pierwszy rzut oka można w nich oglądać rękę ilustratora Biblii. Dziwna jednak rzecz: Doré w rysunkach swych ma wszystkie zalety kolorysty. Nikt nie umie, tak jak on, z efektów światła i cienia, z białego tła papieru i czarnego ołówka wydobywać kolorytu. Jego poranek ma lekkie, świeże i wilgotne tony poranku, jego pustynia tchnie gorącem, jego każdy krajobraz ma właściwą sobie barwę. Otóż ten wielki kolorysta ołówka jest małym, a raczej żądnym kolorystą, gdy ma do czynienia z farbami. Obrazy jego olejne są szare, jednostajne i zimne. Rysownik nie zna się na rzemiośle malarskim, a przy tym, przyzwyczajony rysować z głowy, nie używa modelów. "Farby i płótna - powiedział o nim dowcipny sprawozdawca - kosztowały setki franków, modele może z pięć sous". Skutkiem tego niedokładności, jakie w rysunkach o małym formacie nikną, występują na jaw w wielkich obrazach. Artysta przy tym produkuje tyle i z takim pośpiechem, że "wymalowałby w sześć miesięcy Paryż ze wszystkimi fortyfikacjami". Anglicy zakupują hurtownie jego obrazy, ale krytyka odzywa się o nim coraz chłodniej, a nawet zgoła uszczypliwie.
Wyższa rodzajowość, o której wspomniałem na początku listu, zdaje się być jednak nie tyle kierunkiem najogólniejszym między francuskimi malarzami, ale zarazem najbardziej odpowiadającym naturze ich talentów. Najlepsze obrazy w Salonie są tego niezbitym dowodem. Od niektórych z nich trudno istotnie oczy oderwać. Oto, na przykład, Manon Lescaut p. Dagnan-Bouveret. Tłumy zbierają się przed niektórymi ogromnymi malowidłami, rozmawiają, robią uwagi, chwalą lub ganią i przechodzą; przed tym małym obrazkiem ludzie stają i milczą lub zamyślają się głęboko, a odchodzą z westchnieniem. Jest to perła Salonu - arcydzieło księdza Prévost może istotnie natchnąć malarza. Prosta ta i żałobna kronika miłości przemawia do każdej serce szlachetne, pragnące wierzyć, że ponad tym światem płaskim, zwietrzałym, nudnym, kłamliwym jest jeszcze coś świętego, coś wyższego, coś nieśmiertelnego, dla czego żyć warto, a jest to miłość prawdziwa. Tyle też szczęścia jest na świecie, ile promyków padnie z tego słońca na duszę ludzką. Kto potrafi napisać książkę, w której dwoje ludzi kocha się po prostu, a ogromnie, i mówi z serca, ten zawsze napisze arcydzieło. Takie arcydzieło, takie dwa typy młode, śliczne i zakochane w sobie na śmierć stworzył abbé Prévost. Miłość bije od tej książki i prawda żywa jak krew, i serce ludzkie bije z niej także. Tam wszystkie piękności, wszystkie efekta nie są obliczone naprawdę ani wymyślone, tam płyną z tego źródła, z którego nic innego, jak piękność i poezja, płynąć nie może. Ani chevalier de Grieux, ani Manon Lescaut nie wiedzą, jak są piękni: on - jako mężczyzna, jako typ najwyższy męskiego fanatyzmu i wytrwania w miłości; ona - jako uosobienie kobiety i kobiecych uczuć. W nim nic nie ma prócz miłości, ogień ten święty przepalił i wypalił wszystko inne, wszystkie dążenia, porywy, nałogi - pochłonął go i ogarnął całego raz na zawsze, uczynił go fanatykiem, owym typem nazareńskim, jak podobne charaktery nazywa Heine, oddanym jednej tylko zasadzie, żyjącym w niej wyłącznie i przez nią; ona - to typ helleński, świetny, przepyszny, a swawolny i nawet płochy, pragnący miłości, umiejący kochać, ale pragnący od życia także wszystkiego, co jest rozkoszą, pięknem, różnostronnością szczęścia, zachwytem i przyjemnością.
Gdy mężczyzna kocha tak wiernie, po męsku, a kobieta tak wiernie, po kobiecemu, gdy oboje są młodzi bardzo, piękni i pełni prostoty, stosunek ich do świata jest tego rodzaju, że musi się wyciągnąć z niego jakiś rozdzierający serce dramat. Dla dwojga dzieci miłość i szczęście w niej jest najwyższym prawem i jedyną moralnością; ale społeczeństwo trzyma się innych zasad i prawideł - stąd więc kolizja. I dzieci giną najczęściej w tej kolizji. Burza porywa ich jak dwa listki róży i niesie na Golgotę, a następstwem tych stacji krzyżowych - zwycięstwo przemocy nad słabością, czegoś wielkiego nad małym, burzy nad kwiatkiem. Czyż jest jedno serce ludzkie, które by nie uderzyło dla dzieci, dla dwojga biedactw, dla dwojga gołąbków, nad którymi ciąży i mści się straszna i wszechpotężna siła całego świata? Więc ofiara się spełnia, ale jest sfera wyższej jakiejś niż pospolita moralności, w której sympatia dusz wybranych bierze owe dwoje dzieciątek w opiekę, wieńczy ich groby, jak Romea i Julii w Weronie, przebacza ich grzechy i nie tylko przebacza, ale grzesznemu de Grieux będzie zawsze najczystszym płomieniem przed ołtarzem miłości, a na twoich nogach, płocha i śliczna Manon, usta ludzkie powinny składać pocałunek czci i uwielbienia.
Ta sfera moralna, to niebo, w którym świętymi są Romeo, Julia, de Grieux i Manon Lescaut, zowie się: sztuka. Sztuka nie wspomni o tysiącach porządnych i poczciwych filistrów, którym życie płynęło wedle przepisów prawnych i policyjnych, a wyciągnie ręce do takich gwiazdek błędnych. Romeo i Julia znaleźli swojego Szekspira, de Grieux i Manon swego Prévosta - i swego Dagnana-Bouvereta. Artysta wybrał tę chwilę, w której de Grieux grzebie grób dla ukochanej Manon. Manon skazaną została, jak wiadomo, na wypędzenie do Ameryki. De Grieux pojechał za nią. Szczęście poczęło już się im uśmiechać, gdy nagle zagroziło im znowu rozłączenie. Postanowili uciec. Gdzie? - gdzie oczy poniosą, w pustynię, na bory, stepy i lasy. Przecie nie podobna, aby na świecie całym nie było spokojnego schronienia dla dwojga serc zbolałych i zakochanych. Ale Manon zmarła w drodze. Na pustyni został sam de Grieux, a przy nim martwa Manon, jego wszystko, jego skarb największy i jedyny. Dalej mówię już jego słowami własnymi, bo mnie nie stać na podobnie tragiczną prostotę: "Postanowiłem ją pogrzebać (mówi de Grieux) i oczekiwać śmierci na jej mogile. Nie było mi trudno w miejscu, w którym się znajdowałem, otworzyć ziemię; było to pole piaszczyste. Złamałem swoją szpadę, aby się nią posługiwać przy kopaniu, ale mniej miałem z niej pożytku niż z własnych rąk..."
Obraz Dagnana-Bouvereta przedstawia tę chwilę: de Grieux klęczy przed dołem, na pół już palcami wygrzebanym; ale zmęczony, przerwał robotę. Zakrwawione ręce wsparł na kolanach pokrytych piaskiem i oczy utkwił w trupa leżącej obok Manon. Ona śliczna zawsze, ale już cicha, blada - trzeba ją będzie ułożyć w ten dół, zasypać piaskiem - zakopać Manon, i powiedzieć sobie potem, że to już naprawdę, że to już na zawsze, że Manon nie ma. De Grieux ostatni raz patrzy na nią i nie potrzebuję wam opisywać, co widać w tych oczach ostatni raz patrzących na umarłą, ukochaną nad wszystko istotę. Książka mogłaby nie istnieć, a każdy na widok tego obrazu stworzyłby takiż sam poemat we własnym sercu. To najwyższa pochwała tego obrazu. W dali pustynia piaszczysta, sucha, nielitościwa, lekki wiatr zaledwie porusza włos na czole de Grieux; nad nim niebo obojętne, pogodne, milczenie naokoło, świeżo poruszony piasek, oczy wpatrzone ostatni raz - i... nieszczęście jako dusza wszystkiego, jako ogólna idea obrazu, oddana z takim uczuciem i mocą, że ludzie stojący przed obrazem, zamiast mówić, szepcą i oddalają się z ciężkim sercem.
O zaletach technicznych obrazu mówić nawet byłoby zbytecznym.
Gdy cesarz Józef rzekł do Mozarta po wysłuchaniu Don Juana: "Za dużo nut, mój Mozarcie!" - mistrz odpowiedział spokojnie: "Ani jednej więcej niż potrzeba, N. Panie". Toż samo mógłby odpowiedzieć Dagnan-Bouveret. Tak malował, jak czuł, że jest dobrze, i właśnie dlatego jest dobrze. Nawet zbytnia wykwintność ubioru de Grieux i Manon nie jest wadą, bo charakteryzuje wiek. W rzeczywistości mogło być inaczej, ale wolna wola w tym artysty. Zresztą wspomniałem, że w sztuce malowania Francuzi są mistrzami, a już też musi być nim i Dagnan-Bouveret, skoro umiał wyrazić z taką siła i takim uczuciem to, co wyraził.
Na tym obrazie zakończę pierwszy mój list o Salonie. W następnym powiem o kilku jeszcze znakomitych obrazach, a przede wszystkim o obrazach malarzy polskich, którzy wystąpili nie tylko bardzo licznie, ale i bardzo wybitnie.

[do góry strony]

II

Sto tysięcy franków nagrody

Jeśli wyścigi w naszej skromnej Warszawie są uroczystością wielkiego świata, łatwo możecie zrozumieć, jaką rolę grają w Paryżu, a zwłaszcza, jaką odegrały w tym roku, w którym wystawa zgromadziła setki tysięcy cudzoziemców ze wszystkich stron świata.
Trudno więc sobie wyobrazić publiczność więcej kosmopolityczną niż ta, która dnia 16 czerwca zalała od samego rana Lasek Buloński. Była to prawdziwa wystawa antropologiczna, wobec której zbladła skromna, poświęcona antropologii, wystawa przy Trocadéro. Komu by goście wyścigowi pozwolili badać swoje czaszki, ten znalazłby tu egzemplarze, o jakich nie śniło się może w najbardziej uroczym śnie żadnemu badaczowi. Antropolog odkryłby tu okrągłogłowe, długogłowe, płaskogłowe, należące do wszelkich ras, pokryte skórą wszelkich odcieni i włosami wszelkich przecięć; moralista, nie przesądzając ras i narodowości, odróżniłby może kategorie ciasnogłowych, pustogłowych lub półgłowych; każdy na koniec, mógłby zapomnieć, że się znajduje w Paryżu, a pomyśleć, że jakaś siła nieznana zamieszała nagle w mrowisku ludzkim jak w garnku lub że Lasek Buloński i Longchamps to dolina Jozefata, na której narody ziemi wyprawiały sobie, w wigilię sądu ostatecznego, majówkę.
Wszystko też było strojne, świąteczne i wesołe. Wybrałem się wcześnie, bo zaraz po dwunastej, aby przyjrzeć się nie tylko koniom, ale i ludziom; wybrałem się zaś w towarzystwie reportera "L'Evénement", z którym przed paru dniami zrobiłem znajomość, a który, jako znający dobrze Paryż, tuzy paryskie i znakomitych gości przybyłych z powodu wystawy, mógł być doskonałym przewodnikiem. Zresztą, jeśli nawet kogoś nie znał, to kłamał o nim z taką niezachwianą ufnością w to, że mu wierzę, że aż miło było słuchać. Ale mniejsza o to. Pogoda zdawała się sprzyjać uroczystości. Chmury piętrzyły się miejscami na widnokręgu, jednakże przestrzenie czyste przeważały; przy tym na Mont Valérien mieniła się czas jakiś tęcza, jakby na znak, że najwyższa administracja nie ma nic przeciw wyścigom; grupy zaś drzew w lasku, dalekie budynki, wieże i szczyty wzgórz przesłaniały się tym ciemnobłękitnym odcieniem, coraz ciemniejszym i coraz błękitniejszym w miarę oddalenia, przezroczystości powietrza i ustalającej się pogody.
Lasek wydawał się prześlicznie. Kto go zna, niech sobie przypomni te malownicze partie drzew, te wzgórza pokryte sośniną i woniejące żywicą, aleje ocienione liściem grabiny, cichą głębię gąszczów, pełność zielonawych światłocieni spokoju jeziora jak lustra i na koniec otwartą daleką perspektywę w miejscach nie przysłoniętych drzewami.
W dniu uroczystym tłumy napełniające wszystkie ulice dodawały jeszcze tej miejscowości ożywienia, malownicze zaś kostiumy sprawiały wrażenie jakby wielkiej jakiejś maskarady pod gołym niebem. Tu spod białych turbanów widać było płomienne oczy i śniadą cerę Arabów; tam znów synowie Państwa Niebieskiego, o długich warkoczach, błękitno odziani, tworzyli ruchliwą i wielomówną grupę; tam po sombrerach poznawałeś Brazylijczyków lub Meksykanów, po fezach Turków i Greków, po długich paletotach Anglików; słychać było wszystkie języki, można było przypatrzeć się wszelkim typom zrodzonym nad Sekwaną, Wisłą, Rio-Grande, Amazonką, Nilem, Bramaputrą, Sprewą i Tamizą. Tłumy roiły się tak gęsto, że całe aleje wydawały się jak pstre, poruszające się węże; ogromne nawet trawniki również były pokryte; głównymi zaś drogami ciągnęły rzędy zwykłych powozów lub pysznych charakterystycznych ekwipaży przypominających różne narodowości lub różne stulecia.
Wszystko to biegło bawić się, patrzeć, zakładać, wygrywać, przegrywać i krzyczeć. Wielu ciągnął interes, wielu chęć zobaczenia znakomitości paryskich i zagranicznych: głów koronowanych, ministrów, książąt itp. Niektórzy przyszli widzieć pojazdy, inni kobiety w nich siedzące, inni stroje. Wyścigi paryskie są dla Paryża, a raczej dla paryżanek, i z tego jeszcze względu ważne, że rozstrzygają kwestię mody na sezon letni. Setki tysięcy kobiet idą zobaczyć, jak wystąpi modny świat, jak te a te panie będą ubrane? jakie kolory zwyciężą? w jaki materiał i jakim krojem ubierze się ambasadorowa A., księżna B., hrabina C., kokota D.? jakim piórom, jakim kapeluszom, jakim kwiatom dadzą przewagę? Od ich wyroku zależą wydatki damskie i kieszenie mężowskie, toteż kobiety drżą z niecierpliwości, a mężowie zanoszą po cichu modły, aby zeszłoroczna moda utrzymała się przez rok jeszcze; wszyscy zaś gapią się na pojazdy, z których królowe mody wydają nieodwołalne edykta.
W południe aleje i drogi są już tak napełnione, że niepodobna się przecisnąć. Niebo posępnieje cokolwiek, ale to nie zraża nikogo. Kupcy tylko sprzedający chłodzące napoje badają niespokojnie oczyma horyzont, bo jeśli deszcze lunie, nikt nic pić nie będzie.
Przewodnik mój zna wszystkich i rozprawia za czterech. Oto ciągnie jakiś powóz zaprzęgnięty czterema końmi, a w nim Chińczycy. To Tiu-Tuu-Ling, wielki ambasador kwiecistego państwa, ze świtą. W następnym pan Maeda, pełnomocnik japoński ze swymi sekretarzami, poubieranymi już po europejsku, w cylindrach, z różyczkami w dziurkach od surdutów. Chińczycy na widok dobiegających na wyścigach koni krzyczą jeszcze: "O-hi! Jam-jam! O-hi!" - Japończycy już po europejsku: "Hourrah!" I jedni, i drudzy wyjechali bardzo wcześnie, aby pokazać, jak dalece wszystko, co jest ucywilizowane, ich obchodzi - trzymają przy tym grube zakłady, co także jest dowodem rozwiniętej par excellence cywilizacji.
Charakterystyczne lub nadzwyczaj piękne pojazdy coraz gęściej ciągną jedne za drugimi. Siedzące w nich osobistości dowodzą lub przeczą prawdzie przysłowia: "Wart Pac pałaca". Ten np. dżentelmen w towarzystwie dwóch innych, podstarzały mocno, a pragnący widocznie uchodzić za młodszego, niż jest, to ni mniej, ni więcej, tylko książę de Broglie, ów przyjaciel "porządku moralnego", który dla tego porządku pragnął wymieść ulice Paryża... kartaczami. Wymiatanie jest przecie koniecznym warunkiem porządku, na nieszczęście jednak dla pana Broglie, przy republikańskich pojęciach o porządku on sam stał się czymś kwalifikującym się do wymiecenia. Pozostaje mu teraz przepowiadać wraz z ojcem Dupanloupem koniec świata i dziwić się, jakim sposobem Francuzi bez niego nie spalili jeszcze Paryża i nie pozjadali się wzajemnie, a na koniec nadrabiać miną. Ale to ostatnie niezbyt mu się udaje; cera też starego intryganta pożółkła, faworyty zbielały, a z twarzy znikły ślady owej dawnej energii, pychy i zaciętości pomieszanej z chytrą inteligencją. Starzec ów, którego widziałem śpieszącego na wyścigi, wozi swój własny grób w sobie. Jako polityk umarł już - i co więcej: ziemia mu cięży i pamięć ludzka cięży. Tak przechodzi chwała świata. Wypomadował się, wyróżował, wyszczotkował: jedzie oto na Longchamps. Założył się przy tym za francuskim koniem przeciw angielskiemu; niechże mu nie mówią, że nie patriota.
Za powozem Broglie toczy się zwolna "wiktoria" Rotszylda. Ciągną ją koniki zakupione od lorda Westminster za skromną sumę czterdziestu tysięcy franków. Pani Rotszyldowa ubrana cała szaro ze srebrem. "Tę suknię już znamy! w tej samej sukni drugi raz, i kto? Rotszyldowa!" - wołają oburzone kobiety. "To grzech nie do darowania! Czyżby na koniec damy wielkiego świata postanowiły być skromniejsze od kobiet półświata?" Nikt nie chce w to uwierzyć, mężowie jednak oddychają lżej, bo oto w następnym pojeździe księżna Medina Sidonia ma znowu jakąś mantylę hiszpańską, widzianą już tam raz, gdzieś, kiedyś, na jakiejś uroczystości. Na szczęście piękna Judic zawstydza obie poprzedzające. Rozkoszne jej kształty, na wpół leżące w powozie, obciśnięte są w suknię robioną krojem z czasów Dyrektoriatu. Jest to po prostu futerał, który pokrywając uwydatnia, ale co za krój! co za materiał! co za koronki! Oczy kobiece lgną do tylu rozkoszy, męskie lgną także na swój sposób. Na głowie hurysy piętrzy się nie wieniec, nie bukiet, ale po prostu kosz róż. Konni cziczisbeje przy powozie, otaczający piękną panią, zdają się napawać wonią tylu róż, spod których padają na nich płomienne spojrzenia. "Comme elle est belle!" - szepcą z cicha kobiety, ale tymczasem przed oczyma ich przesuwają się coraz nowe pojazdy. Reporter zna naprawdę wszystkich, a gdy cytuje kolejno nazwiska, zdaje mi się, że czytam jakąś kronikę wymieniającą imiona rycerzy z pierwszej wyprawy krzyżowej. Hrabia Bourgoing, margrabia d'Arcicollar, margrabia Rajmund de Ganay, Aguado, lord Falmouth, książę Fitz-James, książę Saint-Albous, Abercorne, Baiano, d'Hinnisbal, d'Hautpoul, książę de Nemowis, książę d'Aumale - od nazwisk biją średnie wieki; sądzisz, że to żelazne jakieś feodały śpieszą pod wodzą Godfryda do Palestyny - ale złudzenie krótko trwa. Ci nowożytni Rajmundowie, Bohemondy, Tankredy nie wyglądają zbyt groźnie. Na głowach ich zamiast hełmów błyszczące cylindry, na piersiach nie pancerze, ale róże w butonierkach, binokle na oczach, czasem jakieś niewinne szlify i wstęgi, czasem parasole, pod nimi nie twarde kulbaki, ale miękkie poduszki; obok nie giermkowie w żelazie, ale damy w koronkach, atłasach i jedwabiach, celem nie Palestyna - ale Longchamps, hasłem: "Insulaire", rumak pana Lagrange, odezwem: "trzy przeciw jednemu", zasadą bytu?... Dalibóg! nie wiem co! Rotszyld od nich bogatszy, pierwszy lepszy dziennikarz mądrzejszy, lud liczniejszy. Ale mniejsza o to! Złudzenie wieków średnich i tak rozpraszają plebejskie nazwiska i plebejskie powozy, pomieszane z patrycjuszowskimi. To znowu innego rodzaju arystokracja. "Spojrzyj pan na tę twarz" - mówi reporter ukazując na człowieka wygolonego starannie jak ksiądz lub aktor, o długich włosach i inteligentnych, choć cokolwiek ostrych rysach. "Kto to taki?" - "To Wiktoryn Sardou, a ta dama w bieli i kwiatach jaśminu to pani Sardou". - Komediopisarz, literat - i w takim powozie? Reporter - ze swego francuskiego stanowiska - znajduje to naturalnym, mnie przychodzi na myśl, że u nas nawet wydawcy takich pojazdów nie mają. Łatwiej umiem sobie wytłumaczyć, że w następnym, pysznym landau jedzie mister James Gordon Bennet, bo to nie literat, ale właściciel i wydawca "Heralda", najbogatszej na świecie gazety. Król dziennikarski ma zapewne na Longchamps swego umyślnego korespondenta, a "Herald", wychodzący za Oceanem, nie dalej jak jutro poda szczegółowy opis wyścigów, przesłany w całości podmorskim telegrafem. Publiczność jednak rozczarowywa się; sądziła bowiem, że obok Benneta zobaczy i Henryka Stanleya, ale sławnego reportera nie ma w powozie, choć wiadomo, że jest w Paryżu i że założył się już za koniem angielskim przeciw francuskiemu.
Rozczarowanych pociesza jednak widok Sary Bernhardt. Osjaniczna dziewica, ubrana biało i spoczywająca na białych poduszkach powozu wśród koronek tiulowych mgieł i gazy, wygląda, jakby jechała na chmurze. - "Biały kolor zwycięża! biały będzie modny!" - szepcą kobiety. Inne twierdzą, że to tylko genre Sary Bernhardt. Wielka artystka rzuca tymczasem omdlałe spojrzenia, jak gdyby miała umrzeć. Ale to także genre tylko, nic więcej.
O pierwszej defilada powozów staje się tak gęsta, że na każdą znakomitość zaledwie raz okiem rzucić można. Pokazują mi jednak pana de Marcère, ministra spraw wewnętrznych; dalej białą brodę Wiktora Hugo; potem następują jeszcze powozy arystokratyczne, w których tualety księżnej Czartoryskiej i pani Branickiej, zwracają ogólną uwagę, zaledwie osłabioną przez moskiewską trójkę Orłowa. Za nimi ciągną ambasady rozmaitych narodów, białych, ciemnych lub żółtych; to znowu jakiś minister, to jakaś dama słynna z bogactw, piękności albo talentu: boska Théo z Bouffes, jenerał Cissey, panna Reszke, margrabia Gallifet, za nim opasły Gambetta, słowem: można by powiedzieć, jak ów sowietnik w Dziadach: "Jak się tu pomieszały czyny!", ale to nic dziwnego, bo wobec najwyższego majestatu i największej znakomitości wszystkie inne gasną i stają się równe, taką zaś największą znakomitością jest Insulaire, koń hrabiego Lagranege'a prawdziwy król dnia dzisiejszego, na którego kopytach spoczywają miliony zakładów i ciężkie zadanie pobicia angielskiego rywala.
Na koniec o drugiej pojawia się orszak urzędowych powozów. W pierwszym z nich siedzi marszałek z szachem perskim; lud krzyczy wiwaty, król królów zaś w dowód wdzięczności kiwa uprzejmie głową i sążnistymi wąsami i migoce brylantami pokrywającymi mu całe piersi. Marszałek wraz z szachem po przybyciu na miejsce zajmują pryncypalną trybunę. Obok nich mieści się królowa Izabela hiszpańska, koło której na próżno szukam pana Breslauera z Warszawy; pani marszałkowa, której "robi kurę" książę Aosty, dalej arcyks. Wiktor austriacki, książę koburski, księżna Klementyna, minister Teisserenc de Bort, Orłów, de Wimpfen i dwie świty: jedna marszałkowska w stosownych kapeluszach, druga wąsata, czarniawa, w baranich czapkach - świta szacha.
Pod spodem tłum głów, kapeluszy i parasolek - jak ocean. W środku majdanu rżą kanie, nawołują woźnice, krzyczą policjanci, przepychają się ciekawi, a nad tym mrowiskiem ludzkim powiewają chorągwie francuskie i angielskie, na znak, że walka między Francją i Anglią ma się rozpocząć.
Między tłumami widać czasem konnych członków Dżokej-klubu: fizjonomie jednocześnie poważne i zaperzone; przysiągłbyś, że ci ludzie za chwilę rozstrzygnąć mają losy świata i czują całą odpowiedzialność, jaka na nich ciąży. Rozmowy ich szybkie, ale jak ważne. Oto Insulaire ziewnął, Clocher kichnął, Klementyna podniosła trochę ogona! Dlaczego? Co to znaczy i co o tym myśleć? Tymczasem zakłady idą coraz goręcej; bookmakerowie wrzeszczą wniebogłosy: "Trzy przeciw jednemu! cztery przeciw pięciu na Insulaire'a! trzydzieści przeciw Thuriowi!" Przy budkach ścisk, słychać brzęk pieniędzy. Modne damy na równi ze sportsmenami zapisują w książeczkach zakłady, a gra nabiera coraz większej wagi, bo istotnie poczyna chodzić nie tylko o miłość własną narodową, ale o miliony. Raptem jednak gorączkę zakładową przerywa okrzyk:
- Vive Stanley!
- Vive Stanley! - powtarzają tłumy otaczające jakiegoś jegomościa o ciemnej , maurytańskiej cerze, ubranego w biały, angielski hełm z żaglowego płótna. "Vive Stanley! Na ręce go! W górę!" I po chwili, na setkach rąk podniesionych widać człowieka podrzucanego jak piłkę, który widocznie nie wie, czego od niego chcą, wierzga nogami, wali pięściami i klnie, na czym świat stoi, po... holendersku. Policja przychodzi wreszcie na ratunek nieznanemu Stanleyowi, ale dopiero pierwszy dzwonek na trybunie uśmierza zamieszanie.
O główną nagrodę stu tysięcy franków ma się ubiegać tylko siedem koni. Insulaire pana Lagrange, na którym wszystkie nadzieje francuskie się wspierają; Clocher, zawodnik dzielny i sławny, któremu centaurowska budowa jedna mu także partyzantów; Juval, również ze stajni Lagrange'a, piękna Klementyna, w której kochają się członkowie Dżokej-klubu; dalej mniej groźni przeciwnicy: Boulouf, Géant, Stathuder i na koniec Thurio, jedyny koń angielski, zrodzony i wychowany za Kanałem, a będący własnością Sołtykowa.
Francuzi z góry cieszą się ze zwycięstwa nad Anglikiem, albowiem Thurio jest osobistością wcale nie znaną. Jeździ wprawdzie na nim jeden z najsławniejszych dżokejów na świecie: Cannon, ale rumak wcale niewiele obiecujący. Zwycięstwo będzie łatwe, a Lagrange podtrzyma francuską sławę. Jego Insulaire był wprawdzie pobity na Derby przez Seftona, ale tylko o pół głowy. Jeżeli kto może być dla Insulaire'a niebezpieczny, to chyba Clocher lub Juval, ale to także konie francuskie. Z samych zakładów jednak widać, do jakiego stopnia Insulaire jest faworytem publiczności. Dają za niego 4/6; za innych 4/1; Thurio tak jest mało znany, że niektórzy stawiają przeciw niemu trzydzieści na jeden. Zakładają się za nim tylko Anglicy, przez miłość własną narodową. Zakłady ogólne dochodzą jednak do milionów. Właściciel konia, który wygra, mógł być wczoraj bankrutem, dziś, jeśli los posłuży, będzie milionerem. Ale zresztą nie ma wątpliwości, że Insulaire wygra, wiadomo bowiem, że "ce que femme veut, Dieu le veut", a wszystkie damy biorą w szczególną opiekę Insulaire'a; M-lle Croizette z Comédie Française stawia za nim 1500 franków; Théo 100 ludwików; pani Sanz 300 franków; panna Reszke 500. Jedna tylko panna Berta Legrand, przez czysty kaprys lub może ukrytą sympatię do jakiego Anglika, stawia za Thuriem 3000 franków. "Jeżeli wygra Thu-ri-o, powiem ci, że tu ris haut!" - mówi do niej Croizette.
Nadchodzi wreszcie godzina wpół do czwartej. Czas jest ciągle piękny, chociaż niebo poczyna się przesłaniać mgłą lekką i przezroczystą jak gaza w welonie Sary Bernhardt, a nad Valérien zbierają się chmury. Nagle dzwonek na trybunie uderza, a między tłumami nastaje cisza tak głęboka, jakby w teatrze w czasie jakiego dramatu. Słyszę obok siebie bijące serca widzów, którzy może postawili połowę majątku na końskie kopyta. Tymczasem tęcza kurtek dżokejskich zamigotała już na drodze. Cisza jeszcze większa! Pyszne bieguny poczynają cwałować lekko przed biegiem, niektóre wspinają się, inne, wstrzymywane całą siłą rąk jeźdźców, rwą się w zawód. Wszystkie ciemnej maści - Insulaire, Thurio i Clocher kare. Sierść na nich jak jedwab, pod skórą znać węzły żył i potężną plątaninę mięśni, oczy pełne błyskawic, wypukłe, jakby przelękłe - chrapy czerwone, kopyta ledwie tykają ziemi, moc i ogień biją z każdego ruchu. Kto wygra? - "Allach wielki" - mówi, jak zapewniają dzienniki, do Mac-Mahona szach perski. - "Allach jeden wie!" Tymczasem rumaki stanęły w rzędzie.
Chorągiewka na trybunie spada; konie poczynają biec. Cisza taka, że słychać uderzenia kopyt o ziemię coraz szybsze i gwałtowniejsze. Nikt jeszcze nikogo nie wyprzedza, a kurty dżokejskie stanowią jedną barwną linię w poprzek drogi. Linia ta zamigotała nagle przede mną i poleciała w dal jak burza, jak gomon, ale już na pierwszym skręcie zmienia się w pas tęczowy, wydłużony. Morze głów chwieje się, jakby kołysane wiatrem; ogromny szmer zrywa się od czasu do czasu i cichnie. Słowa przelatują z jednego końca majdanu na drugi, jakby po nici elektrycznej. "Na przodzie Géant! Klementyna go mija! Nie! nie! Clocher! Hourrah, Clocher!" Szmer zmienia się w okrzyki. Drugi skręt: Lagrange'a konie poczynają zwyciężać, czerwone z niebieskim kurty migotają na przodzie. Trzeci skręt: Insulaire prowadzi!!! Wszyscy już za nim. "Insulaire! Vive Insulaire!" Za nim Juval. - "Vive Juval!" - wołają głosy męskie i kobiece, a okrzyki zlewają się w jedną burzę głosów i oklasków. Już tylko między trzema końmi toczy się walka: Insulaire biegnie naprzód, za nim Juval, za nim zapoznany dotąd Thurio. Ale cóż to? Thurio dogania Juvala, równa się - równa, wyprzedza go, mija... "Insulaire, naprzód!" - krzyczą zachęcając tłumy, tymczasem faworyt słyszy już za sobą gorączkowy oddech i chrapanie piekielnego Anglika, więc wytęża wszystkie muskuły, radby wyskoczyć pod naciskiem ostróg sam z siebie; znowu na przodzie! nie! łeb Anglika znowu sięga jego ogona, boku. Nowy okrzyk: kurta zasuwa się za kurtę - bieguny idą razem, razem, czy i dojdą razem? Nie! Czerwone chrapy Thuria wysunęły się już naprzód; chwila jeszcze... mkną, błysnęli: tuż, tuż trybuna! "Naprzód, Insulaire!" - słychać ostatni raz. Na próżno! Chorągiew francuska spada, angielska idzie w górę i rozwija się wspaniale: Thurio wygrał.
- Allach wielki! - pociesza Nasr-Eddin Mac-Mahona.
Tymczasem chmury zasunęły cały widnokrąg i poczynają mżyć deszczem. Wyścigi wprawdzie jeszcze nie skończone, ale miliony już stracone, i przy tym mokro. Pobita Francja wraca do miasta. Jutro trzeba będzie za te pół głowy Thuria zapłacić - i grubo zapłacić. W powozach twarze powyciągane. Niejeden może się zrujnował raz na zawsze, niejeden może z rozpaczy pyta: skąd wziąć pieniędzy na jutro, jak uniknąć hańby bankructwa?
Tak kończą się wyścigi. - We Francji i Anglii zmieniły się one w loterię rujnującą czasem ogromne fortuny, jak było np. z fortuną młodego lorda Hastings. Gdyby jednak nie ten spekulacyjny ich charakter, bogatym tym krajom przynosiłyby więcej pożytku niż szkody. Piorunujący na tę kosztowną zabawę nie wiedzą, że do wyścigów wybiera się pod "trenowanie" jednego lub dwa konie z całego stada - reszta zaś stada dostarcza dzielnych koni nie do zabawy, ale do wszelkich użytków. Bądź co bądź, dzięki wyścigom tylko Anglicy dochowali się swych potężnych hunterów, swych znakomitych koni pociągowych; całą zaś rasę poprawili do tego stopnia, że takich chmyzów, jakie łatwo znaleźć w innych krajach, u nich doczekać by się niepodobna.

[do góry strony]


Pierwodruk "Gazeta Polska" I 18-24 czerwca 1878, nry 136-140, II 27-28 czerwca, nry 143-144.

[powrót]