Henryk Sienkiewicz

Z Szczawnicy

"Wszystko tak, jak było - tylko się ku starości trochę pochyliło..." Zaczynam list mój ze Szczawnicy od tych słów, albowiem dziesięć lat upłynęło od czasu, jak tu byłem. Drzewa na Miodziusiu porosły wprawdzie i utworzyły park dość gęsty, przybyło kilka nowych domów, wybudowanych na stary sposób, ale zresztą... "też lepione ściany i szyby różnobarwne". Zdziwiło mnie to wszystko tym bardziej, we Lwowie bowiem jeszcze słyszałem ze wszystkich stron, że Szczawnica upiększyła się, wzrosła i stała się jednym z pokaźniejszych miejsc kąpielowych. Niestety, niewiele w tym prawdy! Góry były piękne i pozostały piękne, choć nie porosły; powietrze mimo pewnych przeciwnych usiłowań pozostało czyste i zdrowe, ale wszystko, co tyczy się wygody gości, komfortu i ozdoby, pozostawiono in statu quo; zamierzone zaś reformy zdano na wolę nieprzepartych okoliczności. Otóż owe "nieprzeparte okoliczności" nie nadpłynęły jeszcze z biegiem wypadków ani z wodą Dunajca lub Grajcarka. Postęp toczy się na kołach, nic więc dziwnego, że mu trochę trudno toczyć się pod górę - a Szczawnica tak wysoko!
Potrzeba tylko dobrze zrozumieć, co powiedział mędrzec, że człowiek szczęście sam w sobie nosi - i umieć zastosować praktycznie tę sentencję do Szczawnicy, nosząc ze sobą, a raczej wożąc wszystko, co do wygody potrzebne. Przy takiej filozofii i ostrożności pobyt tu może być wcale przyjemnym. Zresztą, ilu to już przed nami narzekało - ilu jeszcze po nas narzekać będzie - a Szczawnica jak była, tak będzie Szczawnicą. Niech zresztą przybysze z miasta poznają, co jest wieś, sielanka i życie pełne prostoty. Budować kursale, hotele - jest to zrzekać się oryginalności i iść utorowanymi drogami, a zresztą:

Wielkie domy za granicą,
A w nich ciasno, choć nieludno.
U nas mury się nie świecą,
A o kącik...

Ostatni wiersz mi nie dopisał, bo o kącik bardzo tu trudno. Dawno nie pamiętają takiego zjazdu. Niedokrewność leczy się tu Szymonem, niestrawność Magdaleną, piersiowe słabości Józefiną, desperacja matek i tęsknoty panieńskie kawalerską gotowością do odmiany stanu, bieda kawalerska posagiem - optymiści mówią także, że czasem zielenią się tu i kwitną kwiatki prawdziwych uczuć...
Wszystko możliwe - i wszystko to odbywa się tu w sposób parypatetyczny, polegający na chodzeniu z rana po deptaku, z kufelkiem w ręku, po obiedzie - na Miodziusiu, bez kufelków. Niech sobie co kto chce, mówi, ale ten ranny deptak i popołudniowy Miodziuś to bardzo ładne w swoim rodzaju obrazy. Można tu widzieć wszystkie typy, jakie nasza ziemia wydaje: więc "komety z oczkami i jasnym warkoczem", warszawskich elegantów, zadumane twarze litewskie, beau monde poznański i właścicieli ziemskich galicyjskich, aryjskiego i semickiego pochodzenia. Nic więc dziwnego, że słyszeć tu można takie rozmaite języki - zaczynając od polszczyzny i niemieckiego, skończywszy na francuszczyźnie z odcieniem szwajcarsko-wielkopolskim i angielszczyźnie krajowego wyrobu.
Angielszczyzna zresztą mniej ma powodzenia na deptaku szczawnickim, a zapewne i w Anglii nie znalazłaby zbyt wielkiego popytu; jeśliby zaś nawet zyskała uznanie of the great Irish people, to chyba przez antagonizm pomiędzy Fenianami a Anglikami. Co do mnie, wyznaję otwarcie, że wolę porter angielski, który po przebyciu kanału widocznie mniej trąci.
Ale mniejsza o to. Czas upływa tu swobodnie i wesoło - dzień na wycieczkach, wieczory na koncertach, odczytach lub reunionach. Celem wycieczek bywa leśny potok i Pieniny. Biedny jakiś warszawianin, profesor, urzędnik, kupiec, który cały rok wysiedział się za biurkiem lub za kantorem, chętnie spieszy pomiędzy skały, w których wydaje się sam sobie poetycznym. Chciałby zapewne, aby wszystkie kuzynki widziały go, gdy z waleczną miną śpiewa sobie jak gdyby nic: "Wśród opok i jarów..."; chciałby także być malarzem i zdejmować widoki górskie, które też i zdejmuje nieostrożnym siadaniem w jasnym ubraniu na wilgotnych skłonach gór. Ale mimo wszystkich śmiesznych stron dusza zmęczona prozą całorocznego życia odświeża się tu i oddrętwia, i młodnieje, a piękna natura na równi ze świeżym powietrzem i wodami przyczynia się do odzyskania zdrowia. Codziennie też liczne szeregi wozów spieszą do Leśnego Potoku, do Czerwonego Klasztoru, do Czorsztyna lub Jarmuty. Miejscowi ludzie mówią, że dano nie było już tak ożywionego lata, co tym dziwniejsze, że szekspirowskie "A deszcz jak pada, tak pada" nigdy nie stawało się prawdziwszym jak w tym roku.
Zresztą doprawdy, kto nie chce powtarzać miejscowych wiadomostek lub pisać o osobach, ten niewiele znajdzie bieżącego materiału. Odbył się tu odczyt p. Henryka Sienkiewicza o koloniach polskich w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki i koncert deklamacyjno-wokalny panów Stromfelda i Chodakowskiego z Warszawy. Oba te wieczory ściągnęły dość liczną publiczność. Teatr za to, mimo wszelkich rozpaczliwych usiłowań dyrekcji bankrutuje. Budynek też jest niewygodny, talenta artystów więcej jak mierne. Żal nam trochę biednych dzieci Melpomeny, ale cóż robić! Nie pomógł nawet efektowny tytuł ostatniej sztuki: Jedna z tajemnic Szczawnicy. Jakoś nikt nie był ciekawy tej tajemnicy, może dlatego, że wedle starego zwyczaju, opowiadają tu sobie na ucho mnóstwo innych prawdziwych i nieprawdziwych codziennie. Usłyszeć plotkę w Szczawnicy jest tak łatwo, jak wychylić kufelek Józefinki. Stare to dzieje!
Sezon jest jeszcze w całej pełni. Największego zastępu gości dostarczyło, jak zwykle, Królestwo. Zakordonowi bracia potrzebują latem koniecznie odetchnąć swobodnie nie tylko świeżym powietrzem, ale odetchnąć w najszerszym znaczeniu tego słowa. Pobyt w Galicji to dla nich sen o lepszych światach, z którego budzi dopiero głos żandarma na granicy, wołający o paszport. Korzystają więc ze swobody i bawią się całą duszą. Wiele osób umyślnie zwleka z wyjazdem, by za powrotem trafić na obchód jubileuszu Kraszewskiego. Gorąca chęć ta powinnaby znaleźć uwzględnienie w Krakowie. Tymczasem w samej Szczawnicy odbyła się narada nad jubileuszem u prof. Tarnowskiego, bawiącego tu od kilku dni. Prócz literatów brali w niej udział i profesorowie wyższych zakładów naukowych w Galicji, którzy zjechali się tego roku bardzo licznie, a którzy równie dzielnymi okazali się na wycieczkach i przy boku płci pięknej jak na katedrach. Na naradzie postawiono kilka mniej więcej ważnych i rozsądnych projektów co do urządzenia uczty i całej uroczystości. O bliższych szczegółach zapewne wkrótce doniesie "Czas" - ja zaś kończę mój list szczawnicki w nadziei, że wkrótce prześlę wam drugi - z Krynicy.

L.


Pierwodruk (podpisany literą: L) w "Gazecie Lwowskiej" 18 sierpnia 1879, nr 189.
Dodać należy, że zapowiedzianego tutaj listu z Krynicy Sienkiewicz nie napisał, w tydzień później bowiem znalazł się w Wenecji.

[powrót]