Henryk Sienkiewicz
Z Wenecji
"Może jest rzeczą nieroztropną spisywać pierwsze wrażenia, ale czemuż ich nie spisać, skoro się ich doznaje?" Biorę za punkt wyjścia te słowa Taine'a i bez innych wstępów posyłam wam list z Wenecji. Życie włoskie, a etnograficznie biorąc, i Włochy zaczynają się już od Triestu. Pociąg, który cały dzień przebiegał wężowatą linią góry iliryjskie i dalmackie, pokryte winnicami lub siwoperłowym kamieniem, staje w Trieście o godzinie dziesiątej w nocy. Kto chce jechać dalej, musi zaraz dotrzeć do portu. Można by dalej jechać i koleją, ale po kilkodniowym trzęsieniu w ciasnych wagonach milej jest pokołysać się na falach Adriatyku. Widzi się więc miasto w przelocie, ale jednego rzutu oka dosyć, aby się przekonać, że tu jest życie od północnego odmienne. Miasto wielkie, o szerokich, dobrze oświetlonych ulicach, wyłożonych nie brukiem, ale płytami kamienia; domy wysokie błyszczą jak marmurowe w blasku lamp; otwarte kawiarnie zalewają ulice światłem; przed kawiarniami oleandry w wazonach i marmurowe stoliki, przy których roją się tłumy ludzi. Nosi to już charakter południowy. Ludność widocznie wysypuje się rojnie na ulicę dopiero wieczorem, gdy upał dzienny przejdzie. Wówczas to - wszystko, co żyje, bawi się, przechadza, spotyka i rozmawia. Między tłumem widać strojnych mężczyzn i strojne kobiety o czarnych oczach, przy których gasną lampy. Ulice ze swymi płytami marmuru i kamienia zamiast bruku, z mnóstwem świateł, z oleandrami i publicznością wystrojoną świątecznie robią zupełnie inne wrażenie niż ulice miast północnych: jest to raczej portyk służący jako miejsce spotkań. Dodajmy do tego przepyszny wieczór, miliony gwiazd na niebie, drganie słodkiego języka w ustach kobiecych, a zrozumiemy, dlaczego Triest daje jakoby przedsmak Włoch.
Ale wszystko to widzi się, jak wspomniałem, w przelocie; trzeba bowiem śpieszyć się do portu. Zegary miejskie biją na różne tony jedenastą. Świeży powiew morski wskazuje, w którą stronę należy się kierować. Po kilkuset krokach pod nogami nie czuje się już kamienia, ale deski. To już dyga portowa. Szeregi świateł, połyskujących w dali we wszystkich kierunkach, nie rozświecają ciemności, na której tle rysują się ciemniejsze jeszcze sylwetki kominów i masztów. Czasem snop iskier buchnie z takiej sylwetki i rozsypie się w deszcz złoty, którego krople gasną cicho; czasem panującą tu ciszę przerwie świst parowca: zresztą z powodu późnej godziny pusto tu i w porównaniu z szumem miasta głucho. Nie ma się nawet kogo spytać, gdzie szukać parowca. Jednakże oświetlone budki wskazują co kilkaset kroków drogę; w jednej z nich, stojącej otworem, kupuje się bilety do Wenecji.
Czarne zarysy statku wykreślają się posępnymi liniami tuż za budką. Zawieszona na przednim maszcie błękitna lampka zdaje się tkwić w powietrzu i rozświeca banderę "Lloyda". Na pomoście widać ludzi z latarkami. Pół godziny pozostaje jeszcze do wyruszenia; tymczasem zwolna schodzą się podróżni. Jeśli noc jest piękna, najlepiej podróżować na pokładzie, a także i najtaniej, albowiem przejazd kosztuje tylko trzy guldeny. Ułożywszy węzełek z rzeczami na wystającym z pokładu pomoście, pokrytym żaglowym płótnem, wyciągnąłem swobodnie skurczone długą jazdą w wagonie członki. Panujący tu mrok słabo tylko rozświecają jeszcze wejścia do kajut i okno, przez które widać potężne, polerowane członki maszyny, zginające się zwolna w swoich mosiężnych stawach jakby dla nabrania rozpędu. Podróżnych schodzi się coraz więcej; bieganie ludzi z latarkami staje się szybsze, śruba poczyna burzyć wodę i wreszcie wyjeżdżamy. Chłodny powiew dolatuje teraz z szerokich przestrzeni morskich. Triest z szeregami domów i świateł zdaje się oddalać, jakby zasuwać pod wodę, przesłaniać się mgłą, a na koniec niknąć w oddaleniu i ciemności. Noc jest przepyszna, cicha, ciepła, gwiaździsta; statek nie kołysze się prawie, bo toń morska wygląda jak nieprzejrzane zwierciadło bez jednej skazy. Razem z myślą, że jestem na klasycznym Adriatyku, przed oczyma przesuwają mi się różne obrazy: to dumnych flot weneckich, to łodzi Uskoków, które kołysały się niegdyś na tych falach. Potomkowie, a przynajmniej pobratymcy tychże Uskoków, dalmaccy rybacy, leżą oto w tej chwili przy mnie na pomoście. W ciemności mogę zaledwie odróżnić ich postacie, ale słyszę prowadzoną półgłosem rozmowę, którą prawie zupełnie rozumiem, mnóstwo bowiem w niej wyrazów do polskich podobnych. Ten bliski naszemu język, słyszany w nocy na falach Adriatyku, dziwne sprawia wrażenie i dziwne myśli napędza do głowy. Cóż to za olbrzymie przestrzenie między Bałtykiem, Morzem Czarnym i Adriatyckim, zamieszkane przez ludy jednego szczepu! Mimo woli czuję się w tym jakąś przyszłość, bez określonych jeszcze kształtów, ale tak ogromną, że pod jej tchnieniem myśl zwija skrzydła. Niegdyś te południowe szczepy patrzyły w gwiazdę Warneńczyka jak w gwiazdę zbawienia...
Pytałem towarzyszów Dalmatów, w jakim celu jadą do "Mlecina". Odpowiedź nasunęła mi na myśl wiersz Mickiewiczowski pod tytułem Morlach w Wenecji:
Gdym ostatniego cekina postradał
I gdy mnie chytra zdradziła niewiasta,
Życie mi zbrzydło, a Włoch mi powiedział:
"Dymitry! pójdźmy do morskiego miasta!"
Jechali za zarobkiem. Biedny lud! Owe góry pokryte siwopłowym kamieniem nie rodzą widocznie zbytku chleba. Nie wiedzieli jednak zapewne, że w Wenecji trudniej dziś o chleb niż w Trieście. Na pogawędce z nimi uchodziła noc. Brzask rozświetlił rosłe ich postacie o szerokich ramionach i rzymskich głowach przybranych w czerwone, podobne do frygijskich, czapki, ale zarazem zwrócił moją uwagę gdzie indziej. Tyle razy już widziałem "kiedy ranne wstają zorze" na różnych morzach, że podobne zjawiska nie powinny na mnie robić wrażenia, ale świt na Adriatyku szczególnie jest uroczysty. Zaczyna się on od wody. Gładka toń marszczy się z lekka, jakby w łuskę, która stopniowo zaczyna srebrzyć się i blednąć. Woda staje się zwolna jaśniejszą do nieba; coraz więcej blasku wsiąka w ciemności, z tą bladą czystością linii określanych srebrnymi refleksami. Wierzchnia warstwa wody rozświetla się coraz mocniej, a odbicia jej padają i na twarze ludzkie. Dal morska odsłania się stopniowo, zupełnie jakby kto podnosił z niej zasłonę. Tu i owdzie na horyzoncie widać już trójkątne żagle łacińskie. Lekki powiew, który dochodzi z przestrzeni, zdaje się przynosić za sobą błękit i blaski. Widnieje! Widnieje! Świtanie wygląda jak uśmiech blady i smętny, ale nadzwyczaj łagodny i po prostu niepokalany. Potem od strony Triestu pojawia się różaność, złoto i cała cudna gra kolorów porannych; światło tryska, rozlewa się, obejmuje cały widnokrąg, a z przeciwnej strony wynurza się z wody, w tych blaskach i majestacie - Wenecja, la Bella.
Dziwne miasto! Czwarty tydzień upływa, jak kręcę się między placem Św. Marka, Canale Grande, Giudeca i Riva dei Schiavoni, a zawsze ma dla mnie coś nowego. Ale nie obawiajcie się: nie chcę stawać do współzawodnictwa z Baedekerem i opisywać osobliwości tutejszych - zawartości kościołów, starych pałaców, muzeów i galerii; są to rzeczy znane i nie można mówić o nich, by zarazem nie przyszedł na myśl typ rudego turysty - Anglika z zadartą głową i czerwoną książką w ręku, a zarazem i drugi typ, włoskiego cicerone, który oprowadzając his lordship po salach pałacu dożów, recytuje jednym tchem nazwy malarzy weneckich począwszy od Giovanniego Bellini, Tycjana, Weroneza, a skończywszy na Canalettim. Jest już w tym coś konwencjonalnego, a zresztą opis dzieł sztuki albo ma być gruntownym studium znawcy, albo niech go nie będzie. Wolę więc mówić o ogólnym wrażeniu, jakie robi Wenecja, i o życiu, jak się ono od razu przedstawia oku przejeżdżającego. Iluż to w kraju słyszałem mówiących o Wenecji z rozczarowaniem! Ktoś, komu z dzieciństwa mówiono o pałacach weneckich i kto przybywszy tu spodziewał się ujrzeć w najgorszym razie tak porządne kamienice jak w głównych ulicach Warszawy, świeże, wymalowane, wybielone, o trzechszybowych oknach - doznaje zawodu. Tu w ciche wody Canale Grande zsuwają się mury pałaców sczerniałe, popaczone, osiadłe; miejscami wilgoć popstrzyła je w plamy przypominające grzbiet jaszczurki i potworzyły się pasma czarnej pleśni. U stóp, gdzie woda obejmuje kamień, osiadły zielone włókna śliskich mchów, porostów i rzęsy; miejscami tynk poopadał w spojeniach; kamienne koronki nad ostrymi łukami maurytańskich okien wybladły od deszczów lub w złamaniach poczerniały od dymu. Mijamy domy Desdemony, Barberinich, Foscarich, Pesarów, Calergich, Tiepolich, Cornarów, a wreszcie potężną arkadę Rialto; wszędzie toż samo. Tradycja rodów potężnych, a wygasłych lub zbiedniałych wieje od tych pałaców. Okna ich pozamykane na głucho okiennicami; w bramach rzadko ukaże się twarz domownika. Mury to dumne i poważne, ale posępne i jakby zapatrzone w przeszłość. Za to jakże pełne charakteru, jak różne od tych budowli, które można widzieć w innych miastach! Z wyjątkiem kilku gmachów w stylu Odrodzenia, w przeważnej liczbie myśl architektoniczna, wenecka, biorąca początek z gotyku, pomieszała się z maurytańską. Okna wąskie, wysokie, zakończone ostrym łukiem powycinanym w liść koniczyny stoją tuż przy sobie, poprzedzielane tylko kolumnami. Ale te kolumny to nie tylko gotyckie pęki strzał rozchodzące się bezpośrednio w sklepienia, to raczej kolumny bizantyjskie o rozkwitłym nad miarę kapitelu. Spodnią część okien obejmują małe i ciasne balkony. Od wielkich drzwi wschodowych szerokie schody spuszczają się wprost w wodę, przed schodami zaś sterczą pochyłe pale służące do przywiązywania gondoli.
Wszystko wygląda, jakby spało. Na rogach tylko, przy ujściach bocznych kanałów, widać trochę więcej życia. Na załamaniach murów tu i owdzie powznoszono tarasy pokryte roślinnością. Dzikie wino, powoje i klasyczny bluszcz zwieszają się w festonach, pokrywając ostre zarysy muru i szczerby; czasem figa wygląda zza kamiennej ściany, czasem dolatują stamtąd głosy ludzkie lub dźwięki jakiego instrumentu. Ale w ogóle na Canale Grande w porównaniu z innymi częściami miasta mało jest ruchu. Przesuwające się gondole nie mącą ciszy i na krótko tylko fałdują gładką toń, która po brzegach odbija spokojnie i czysto szeregi uśpionych pałaców, wszystkie kolumny, zagięcia, rzeźbienia, środkiem zaś błękit nieba.
Przez którykolwiek z bocznych kanałów można się dostać z tej Wenecji uśpionej, historycznej, do Wenecji ludowej. Jest to cała sieć uliczek, z których jedne są kanałami drugie powycinane w stałym gruncie, i tu jednakże nie znajdziesz kamienic budowanych wedle wyobrażeń filistrów XIX wieku. Bóg wie kiedy powznoszono te budowle dziś popaczone, odrapane, które, wszystkie razem wzięte, sprawiają wrażenie rudery. Ale właśnie w tym ich wdzięk i artystyczny charakter. Uliczki po większej części tak są wąskie, że między szeregami domów nie podobna rąk rozpostrzeć. Mieszkańcy domów stojących naprzeciw siebie mogą nie tylko rozmawiać, lecz i szeptać sobie do ucha. Co za pole do rozmaitych zdarzeń i miłosnych westchnień, do których usposabia tu zresztą wszystko! Młoda twarz, ujęta w starożytną spękaną ramę okna, wygląda jak artystyczny obraz; mrok panujący na uliczce rzuca na nią tajemnicze półświatła i cienie, sczerniałe mury podnoszą białość płci.
Zapewne też wiele miłosnych scen rozegrywa się tu między doniczkami kwiatów na trzecich i czwartych piętrach w pogodne wieczory tutejsze. W dzień roi się w labiryncie tych korytarzy życie ludowe. W otwartych sklepach sprzedają południowe owoce, ryby, kraby, ostrygi, pająki morskie i w ogóle wszystko, co zwie się frutti di mare. Rybacy o brązowych twarzach, z koszami na głowach, nawołują potężnym głosem do kupna swego towaru; polenta dymi na straganach; okrzyki: "Aqua fresca!" lub "Langurie! Langurie!" - mieszają się z nawoływaniami rybaków. Półnagie dzieciaki, czarne jak Cyganięta i zamorusane, gryzą chleb św. Jana, grają po kątach w morę lub żebrzą, a na cokółach mostków śpią w cieniu robotnicy powyciągawszy malowniczo swoje potężne członki. Wszystko odbywa się na ulicy. Tu gotują w żelaznym piecyku obiad, tam piorą bieliznę; na progach domów siedzą kobiety z obnażonymi piersiami, karmiąc dzieci; na placykach, przy studniach, gawędzą i chichoczą młode dziewczyny; wszystko to rozmawia głośno, gestykuluje z żywością Włochom wrodzoną i mimo woli pozuje jakby do obrazu.
Przeszedłszy setkami mostków i uliczek całą długość miasta, kierujemy się od środka ku brzegowi i wydostajemy się na sam koniec Riva dei Schiavoni. Z jednej strony kończy miasto wąski cypel, na którym założono Ogród Ludowy, z drugiej widać wejście do Canale Grande. Riva dei Schiavoni to próg Wenecji od zatoki. Szereg zatoczonych łagodnym łukiem domów i obszerny kamienny taras, pospinany w przerwach mostami, zajmują cały brzeg. Podróżnik wjeżdżający statkiem ogarnia jednym rzutek oka większą część miasta, od ogrodu królewskiego, Piazetty i Palazzo Ducale aż do Ogrodu Ludowego. Eks-królowa mórz ukazuje się z tej strony w całym majestacie. Błękitna fala zatoki obmywa jej stopy i kołysze gondole stojące przy tarasie. Większa część cudzoziemców umieszcza się w hotelach na Rivie, z okien ich bowiem wzrok ogarnia budowle arsenału, wszystkie okręty stojące w porcie, flagi różnych narodów, łodzie rybackie i dalekie, mgliste wieże Lido, zdające się wytryskać wprost spod wody, a wreszcie gubi się w błękitach morza i nieba. Wieczorem, gdy słońce zachodzi, nie ma tak świetnych barw w świecie, którymi by nie mieniła się zatoka. Złoto, purpura, opal, rubiny i szafiry grają na przemian na fali i migocą w tysiącznych odblaskach. Gdy się ściemni, widok się zmienia: księżyc oblewa wówczas białym światłem kościół Santa Maria della Salute, pałac książęcy i ściele długie, srebrne gościńce na wodzie. Okręty wywieszają na masztach kolorowe lampki; tysiące światełek poprzywiązywanych do gondoli uwija się po zatoce; wówczas majtkowie i rybacy gromadzą się po całodziennym trudzie na tarasie Rivy i śpiewają chóralnie do późnej nocy.
Tłumy rozśpiewane i rozkołysane bezświadomie urokiem nocy i miasta krążą od ogrodu do Piazetty. Piazetta to znowu przedsionek placu Św. Marka. Jeden jej bok stanowi wsparta na kolumnach i arkadiach ściana pałacu dożów, drugi - nowa prokuratoria; u wejścia zaś wznoszą się dwa ogromne słupy, wycięte każdy z jednej sztuki granitu; stojący na prawo dźwiga na sobie skrzydlatego lwa weneckiego, na lewo - św. Teodora. Powtarzam, że Piazetta jest przedsionkiem do największego w świecie salonu, jakim jest plac Św. Marka. Trzy ściany salonu stanowią prokuratorie; czwarty, najozdobniejszy, ta dziwna bizantyjska budowla złożona z marmurów i mozaik, która zwie się kościołem św. Marka. Wysoka na piętnaście piątr wieża dzwonnicza, czyli tak zwana campanilla, wznosi się na rogu bliżej Piazetty.
Trudno by znaleźć drugi plac w Europie, który by wytrzymał porównanie pod pewnymi względami z owym Piazza di Santo Marco. Szlachetna prostota prokuratoryj znajduje tu równoważenie w barwnej dekoracyjnej budowie kościoła, a oko, zmęczone prostymi liniami, chętnie spoczywa na powyginanych łukach, złoconych zagłębieniach i wypukłych wieżach świątyni, której bogactwo w innym otoczeniu zbyt by może było rażące. Równie odrębnym i szczególnym jest charakter placu. Nie ma tu kurzu miejskiego, pojazdów, dorożek, koni, turkotu, a znaczna część przestrzeni przytykającej do arkad zastawiona jest stolikami, przy których siedzi się zupełnie jak w salonie. Wieczorem plac jest miejscem rendez-vous dla całego pięknego świata weneckiego. Kto nie chce siedzieć w domu, ten stanowczo nie może być gdzie indziej. Tu słucha się muzyki, tu pije się ochładzające napoje, tu się przechadza, przypatruje publiczności, towarzyszy kobietom, spotyka, kogo się chce spotkać, robi znajomości, słowem: jest się jak na balu publicznym. Dźwięki muzyki, szelest wachlarzy, ogniste spojrzenia oczu włoskich, mnóstwo światła, wyfrakowana służba roznosząca napitki, strojne kobiety, które zamiast kapeluszy przypinają koronki do włosów, potęgują jeszcze wrażenie balu; tylko gdy wzrok podniesie się do góry i na czarnym tle nieba ujrzy tysiące migocących gwiazd, wówczas przypomina sobie człowiek, że nie jest w jakiejś olbrzymiej sali, ale - na ulicy.
Podczas dnia mniej tu ruchu. Widać tylko stada gołębi, tak oswojonych, że bez najmniejszej obawy siadają na ramionach i rękach karmiącym je osobom, i cudzoziemców z książkami w ręku, zwiedzających kościół lub pałac dożów. Ostatnia ta budowla w stylu maurytańskim to kamienna kronika Wenecji. Cicerone wprowadza podróżnika we wspaniałe podwórza, ukazuje miejsce, gdzie dawniej była lwia paszcza do wrzucania denuncjacyj, wiedzie przez schody Olbrzymów w krużganki, na koniec okazuje cały szereg olbrzymich sal zdobnych portretami i obrazami mistrzów weneckich, przeważnie Weroneza i Tintoretta. Każda z tych sal to arcydzieło i pamiątka zarazem. Tu zasiadał senat patrycjuszów, tam przyjmowano ambasadorów, tu zbierała się straszna Rada Dziesięciu, tam straszniejsza jeszcze Trzech, przez tajne drzwiczki, korytarze, przez złowrogi Ponte dei Suspiri schodzi się do więzień.
Przewodnik zapala pochodnię i po wąskich schodkach spuszcza się ku czarnym jak noc sklepieniom, od których wieje wilgocią i stęchlizną. Jakiś ciężar ugniata piersi, gdy się widzi te kamienne nory o niskich wchodowych otworach, bez okien, bez światła i powietrza. Czas i postęp opróżnił je z ofiar, ale nie starł z nich piętna okropności i zgrozy. Blaski pochodni zdają się rozświecać na czarnych ścianach plamy krwi, a przytłumiony głos przewodnika budzi posępne echa historyczne. Tu siedział Foscarini, tu Marino Falieri, tu go ścięto, tam spowiadano ofiary, tamtym otworem, umyślnie wyżłobionym w kamieniu, spływała krew w wodę kanału. Podróżnikowi zdaje się, że to sen lub jakaś sensacyjna dekoracja z dramatu Wiktora Hugo, a jednak to rzeczywistość, do której przechodzi się wprost ze złoconych komnat pałacu. Czujesz wówczas, że dosyć masz wszystkiego: i sal, i więzień, i całego gmachu, a w duszy mówisz sobie: "Błogosławiony niech będzie postęp, który raz na zawsze zamknął tę krwawą księgę toporów, katów, krwi i panowania oligarchii kupieckiej!" Historia nie zna straszniejszych władców od kupców-oligarchów. Okrucieństwa pojedynczych tyranów greckich lub średniowiecznych książąt były nadużyciem, okrucieństwa kupieckich archontów - systemem. Dzieje wewnętrzne Kartaginy i młodszej jej siostry, Wenecji, są jednakie. Na myśl mimo woli nasuwa się porównanie i podobieństwo między tymi dwiema rzeczpospolitymi, które w chwilach rozkwitu doszły do takiej potęgi, a które nie zostawiły po sobie żadnej idei błogosławionej.
Patrząc na salę pałacu dożów, na szeregi kolumn, na złocenia, mozaiki i marmury, na arcydzieła Weronezów i Tintorettów, na portrety dożów poubierane w aksamit i strusie pióra, na próżno pytasz się siebie: do czego to służyło? czym było dla ludzkości? jaka wyższa ogólnoludzka idea wiodła tych kupców?... I nie znajdujesz odpowiedzi. Ze zmroku dziejów wychyla się twarz rzeczypospolitej, marmurowa, dumna, potężna, ze lwimi zmarszczkami na czole albo jakby gniewna, zła, okrwawiona, bezduszna i bez gwiazdy-idei nad głową. Z jakąż otuchą myśl wówczas leci daleko, nad ciemne bory sosnowe i szare pola! Z jakąż ulgą rozpatruje się w tych dziejach, tak innych, nierządnych wprawdzie i gwarnych, ale tak prawdziwie ludzkich! Spytajcie kogokolwiek, gdzieby chciał żyć, gdyby się urodził w wiekach średnich. Tam, gdzie nie było lwich paszcz do wrzucania denuncjacyj, ani Rady Dziesięciu, ani Rady Trzech, ani mostów westchnień, ani czarnych nor nad kanałami! Było wprawdzie mniej kolumn, mozaik i strusich piór, ale była idea, która niosła, jak archanioł, skrzydlate zastępy na Niemców w obronie Słowian, na Turków w obronie Niemców...
Dziś wprawdzie moda inaczej patrzeć na te dzieje. Dziś marmurowym postaciom, śpiącym od wieków w słodkim majestacie, zarzucają i z katedry, że nie umiały być Ludwikami XI; ale ja, wędrowiec, gdym w pysznym pałacu dożów myślał i porównywał, mimo woli podnosiłem z dumą głowę do góry, a na pamięć nasuwał mi się wpół zapomniany wiersz Klemensa Janickiego:
Jać nie boleję, żem sarmackie dziecię...
Pierwodruk "Gazeta Polska" 25-26 sierpnia 1879, nry 214-215; "Gazeta Lwowska" 24-26 września 1879, nry 224-226.