Henryk Sienkiewicz

Kronika tygodniowa

VIII

Prośba do potomności z powodu pp. Głąba i Cyrata - Historia pewnego lekarza, pewnego pacjenta i niezapłaconego
honorarium - Nierozsądne pytania - Znikomość - Cnota - Filantrop i samowar - Kronika kradzieży - Wystawa w Amsterdamie
i co możemy na nią wysłać, a czego wysłać nie możemy - Holendrzy i my - Pedagodzy - Jednomyślność gmin - Co im nie
smakuje - Ochrony i moralność ludu - "Gazeta Świąteczna", wiersz w "G. Świątecznej", p. Kowerska i p. Konopnicka - O poezji
w ogólności a p. Konopnickiej w szczególności

W ostatnich czasach grano, jak wiadomo, w teatrze Niewinnych, a jednocześnie rozgrywał się w sądzie dramat pod tymże samym tytułem, gdyż panów Głąba i Cyrata, parobków księdza Mirowskiego, posądzonych o zabójstwo rzeczonego plebana, uznano również za "niewinnych". Od pewnego czasu liczba "niewinnych" tak się u nas mnoży, że postanowiłem umocować przy swoim łóżku żelaza na wilki i mam do społeczeństwa następującą prośbę: jeśli pewnego poranku nie obudzę się dla braku głowy a złapany pan w żelaza, jaki p. Głąb lub Cyrat, uznany zostanie dla braku dowodów za niewinnego, niechże przynajmniej odpowiada "za nieostrożne obchodzenie się z bronią" i niech zaświadczy, że nie popełniłem samobójstwa z próżności. Życzyłbym sobie także, jeśli można, aby nie obierano go kuratorem pozostałej po mnie "masy", bo jakkolwiek nie mam nadziei wielkiej "masy" zostawić, to jednakże nie tracę nadziei doczekania się bezpośrednich spadkobierców. Następnie życzyłbym sobie także, aby onego pana skazano na poniesienie kosztów pogrzebu i doktora, który będzie użyty do opatrywania zwłok moich. Czynię to z tego powodu, że niedawno zdarzył się następujący wypadek. Pewien pacjent, dosyć zresztą zamożny, umarł, jak się to zdarza wielu pacjentom, nie zdążywszy napisać testamentu. Ponieważ zabezpieczono natychmiast jego fundusze, przeto pozostały w nieutulonym żalu lekarz udał się do kogo należy, by ten ktoś z pozostałych funduszów zapłacił mu honorarium. Ktoś oświadczył, że tego uczynić nie ma prawa, bo obowiązek ten należy do sukcesorów. Zdarzyło się, że sukcesorów nie było. Kto ma tedy zapłacić honorarium? Zapytany o to ktoś, nie wiedział, a doktór nie wie dotąd, kto mu zapłaci, pozwala tylko sobie i innym domyślać się, że nikt mu nie zapłaci, jakkolwiek chodził, leczył i dopomagał naturze, a nawet dopomógł jej, gdyż pacjent umarł.
W innych mniej ucywilizowanych społeczeństwach są podobne odnośne przepisy i zwyczaje, że w podobnych wypadkach doktór, aptekarz itp. pierwsze mają prawa. U nas, jak widzimy, jest przeciwnie, i synom eskulapa nader podobno często przepadają należności, zwłaszcza zaś wówczas gdy fundusze w braku sukcesorów bywają ubezpieczone zwykła w podobnych razach drogą. Widzimy z tego jasno jak na dłoni, że fundusze bywają u nas najlepiej ubezpieczone, bo tak dobrze, że już nikt do nich dobrać się nie może.
W Warszawie jest mnóstwo ludzi, których całym zajęciem bywa odgadywanie zagadek. Pożytku stąd żadnego a głowa się na próżno mozoli. Są np. teraz tacy, którzy łamią sobie głowy, kto zwróci fundusze zmarnowane przez sędziego Koniego. Wiadomo, że iudex ów stracił dwadzieścia kilka tysięcy z powierzonych mu pieniędzy depozytowych. Kto je tedy wróci? Pytanie to przypomina mi inne. Gdzie się wróble podzieją, jak się stodoła spali? - Cóż to kogo może obchodzić? Rozum zda się według mego zdania na to, by nie odpowiadać na głupie pytania. Właściwie mówiąc, jest to rzecz tych, którzy pieniądze stracili. Powinni oni poznać się z owym doktorem, któremu nie zapłacono honorarium, i oddać się rozmyślaniom o znikomościach rzeczy ludzkich.
Wszystko bowiem na świecie jest znikome. Sama tylko niewinność tryumfuje, czego dowodem są pp. Głąb i Cyrat et comp. i wiele innych niewinności, uwolnionych dla braku świadków i dowodów. Od czasu, jak oszustwa i złodziejstwa spospoliciały, cnota poczyna iść w cenę i wkrótce będzie należała do najpewniejszych interesów. Toteż coraz więcej spotykamy poświęceń i objawów dbałości o dobro bliźnich. Pewien samowar wydawał z siebie czad, więc wyniesiono go na schody. Przechodzący filantrop zwietrzył czad i obawiając się, by kto nie zaczadział, z dbałości o dobro ludzkie wziął samowar, poszedł i... więcej nie wrócił. Skromność, właściwa wielkim sercom, nakazała mu się ukryć tak dobrze, że nikt dotąd nie zdołał odnaleźć... samowara. Skradziono również około trzech tysięcy rubli jakiejś damie mieszkającej na Nowym Świecie. Dodawszy do tego operacje prowincjonalne amatorów koni i bydła, dochodzimy do przekonania, że na przyszłą wystawę amsterdamską będziemy mogli wysłać specimeny, jakich cała Europa nie posiada. Właśnie ogłoszenie konsula o tej wystawie czytaliśmy we wczorajszych dziennikach. Odezwa wzywa mieszkańców, by wysłali na wystawę przedstawicieli w liczbie odpowiedniej bogatym siłom produkcyjnym kraju. Wystawa zaś zawierać będzie:
    1) produkta kolonialne,
    2) przedmioty ogólnego wywozu,
    3) dzieła sztuk i starożytności.
Co do produktów kolonialnych, wiemy, że cukier podrożał, a zresztą widujemy je przez szyby sklepowe; przedmiotem ogólnego wywozu są z naszego miasta zdechłe konie dorożkarskie i błoto, o ile pan Apfelbaum nie czeka, by mu je deszcz spłukał z ulic bez pomocy wozów, koni i ludzi, gdyż o furmanki teraz trudno. Czasy ogólnego wywozu miały wprawdzie u nas miejsce przed laty kilkunastu, obecnie jednak większość wywiezionych wróciła. Starożytności nasze mało mają związku ze sztukami pięknymi, posiadamy tylko archeologiczne urządzenia pod względem 1-o komunikacji, 2-o, pod względem urządzeń miejskich, 3-o, pod względem zdrowia publicznego. Na drogach naszych są takie wyboje, a w mieście takie bruki, że w Holandii mogłyby zrobić furorę. Posiadamy mosty, jakich żaden kraj w świecie nie posiada, bo "takie, co ich nie ma". Posiadamy kanały w mieście, takie jak i Amsterdam, bo ulice nasze bardzo często stoją pod wodą. Mamy także szpital Dzieciątka Jezus, za którego murem słychać w nocy wrzask wariatek, a z którego we dnie i w nocy wychodzą wyziewy, jakich żaden nos holenderski nigdy nie wąchał. Szkoda tylko, że wszystko to nie bardzo daje się wywieźć, bo przekonalibyśmy z pewnością Holendrów, że jeśli nie bawimy się w jakieś ulepszenia, cywilizacje itp., to natomiast jesteśmy w prostocie naszej sławiańskiej krajem oryginalnym i cieszącym się pomyślnością. Moglibyśmy także Holendrom posłać takich frantów, że dosyć na którego spojrzeć, żeby się złapać za kieszeń. Wy, Holendrzy, zaraz byście takiego wsadzili do kozy, a widzicie! A u nas chodzi sobie spokojnie dla braku dowodów i dlatego, że my jesteśmy społeczeństwem bardziej od was humanitarnym.
Społeczeństwo holenderskie jest istotnie mniej od naszych pod wieloma względami rozwinięte. Nie mają oni w miastach tych wszystkich dogodności, o których mówiłem wyżej, po wsiach nie mają serwitutów, pisarzy gminnych, a i takich pedagogów elementarnych jak nasi. Ich pedagodzy są to ludzie pozytywni, nasi przeważnie spirytualiści, co dowodzi wysoce idealnego nastroju ich dusz.
O tamtych nie wiadomo, czy kochają lud, że zaś nasi kochają, dowodem wszystkie Kaśki i Maryśki wiejskie oraz zwiększająca się liczba uczniów, których matki pewniejsze są od ojców. Na koniec jest dowód, że kochają i oświatę, bo właśnie słyszałem, że świeżo zginęła w jednym domu beczułka oleju, którą znaleziono w szkole...
Zadziwiającą też jest jednomyślność naszych gmin w sprawach tyczących oświaty. Kto słyszał, jak gmina, zapytana, czy chce płacić na szkołę, odpowiada bez wahania, bez namysłu: "nie chcewa!", ten przyzna, że w dziejach parlamentarnych nigdy nie słyszano o tak imponującej zgodzie. Ale bo też jest tak: istnieje potrawa - istnieje i sos, od którego często smak zależy. Istnieje prawo, istnieją i komentarze. Gminom właśnie nie smakuje sos.
Bo zresztą nie posądzajcie naszych gmin o niechęć do nauki. Niedawno wspominał nasz korespondent z Podlasia, że niejeden z tych, co najgorliwiej głosują przeciw szkole, szuka z trudem i płaci z wysileniem nauczyciela dla swego dziecka. Dość wreszcie pomyśleć, w jak ogromnych ilościach rozchodzą się elementarze, żeby się przekonać, iż popęd do nauki wzrasta z każdym rokiem. Popęd ten wydałby z pewnością jak najlepsze owoce, gdyby nie sos, to jest, gdyby regulowała go szkoła mająca jedynie oświatę na celu. Ale my nie tylko mosty, lecz i szkoły mamy takie, "co to ich nie ma".
Nie mogąc jednak zająć się sprawą oświaty, tym bardziej powinniśmy zająć się sprawą moralności ludu. Twierdzą podobno niebezzasadnie, że moralność ludu zmniejsza się. Młode pokolenie nie odbiera żadnego wychowania. Na dwadzieścia tysięcy wsi istnieje 2000 szkół na papierze, większość dzieci rośnie tedy na łonie natury, wśród nieustających zamachów na cudzy groch, cudze ogrody i cudzą rzepę. Zapobiec temu próżniactwu i zdziczeniu mogą tylko ochrony, które jeśli nie dają nauki czytania i pisania, to przynajmniej czuwać mogą nad moralnością. Dlatego jakkolwiek wiemy, z iloma trudnościami mają do walczenia ochrony, należy je zakładać i popierać wszelkimi siłami i nie zrażać się niczym. Prawda, że domek z kart przewraca się, gdy kto dmuchnie, ale od czego wytrwałość. Ochrony mogą naprawdę jedynie ochronić moralność przyszłych pokoleń, czego sobie i wam życzę.
Życzę także wszystkim prenumerować "Gazetę Świąteczną". Nigdy nie zdarzyło mi się pisać komuś pochwały z lepszym sercem jak temu dzielnemu i uczciwemu pismu. "Kurier Warszawski" w sobotnim numerze przedrukował z tejże "Gazety Świątecznej" śliczny wiersz pani Konopnickiej pt. Nie sprzedam ci ziemi. Ponieważ nie wszyscy prawdopodobnie czytelnicy nasi trzymają "Gazetę Świąteczną", pozwalamy więc sobie powtórzyć kilka ustępów owego wiersza. Brzmią one, jak następuje:

                           I

        Chodziły tu Niemce,
        Chodziły odmieńce:
        - Sprzedaj, chłopie, rolę,
        Będziesz miał czerwieńce.
Zapłacimy chatę,
Zapłacimy rolę,
Będziesz miał talarów
Na caluśkim stole.
        - A, mój Niemcze miły,
        Idźże, kędy raczysz,
        Ale mojej roli
        Równo nie obaczysz!
Schowaj se czerwieńce
I białe talary!
Kto przedaje ziemię,
Ten nie naszej wiary.
        Bogatyś ty, Niemcze,
        I kraj twój chędogi;
        Ale na tę ziemię
        Jeszcześ za ubogi.

                           II

        Pójdą twe talary
        Za rolę, za płoty,
        A kto mi zapłaci
        Za miesiączek złoty?
A kto mi zapłaci
Za tę jasność bożą,
Co w moje okienko
Idzie z każdą zorzą.
        Za ten dach słomiany,
        Co mi głowy strzeże,
        Za ten dzwon, co woła
        Rankiem na pacierze.
A kto mi zapłaci
Za te jasne rosy,
Co się srebrem sypią
Na łąki, na wrzosy.
        Za cmentarz rozkwitły
        W głóg dziki, jak sady,
        Gdzie leżą w mogiłach
        Ojcowie i dziady?

                           III

        A toćże i mnie tam
        Gospody potrzeba,
        Gdy Pan Bóg zawoła:
        "Chodź, chłopie, do nieba."
A toć by mi dzieci
Po nocach tęskniły,
Nie wiedząc, gdzie szukać
Ojcowskiej mogiły itd.

À propos gospód - podobno dobrze się one rozwijają tam, gdzie ich nie zwijają. Podobno byłby to jeden z najlepszych środków zapobieżenia pijaństwu. Nie wiemy tylko, czy komisja obradująca nad pijaństwem wzmocniła ich podstawę, w wielu bowiem miejscach zależą od dobrego humoru, który zawsze wtedy bywa złym, kiedy nie jest dobrym. Wróćmy jednak do p. Konopnickiej. Utalentowanej tej autorce powiedziała niedawno verba veritatis pani Kowerska w "Gazecie Polskiej" - za co znowu pani Kowerskiej uczyniono kilka wymówek w "Prawdzie". Według naszego zdania pani Kowerska miała z wielu względów słuszność. Konopnicka posiada niepospolity talent poetycki; kiedy pisze o rzeczach wiejskich, umie mówić tak, że często się zdaje, że się słyszy fujarki i ligawki, ale również często fujarki i ligawki te grają na nieprawdziwą nutę. P. Konopnicka gwoli sentymentowi i antytezom poetycznym tworzy sztuczny świat chłopski, pełen nieszczęść, niedoli i ucisku - w przeciwstawieniu do dworów. Otóż te czasy minęły, tego nie ma i być nie może. Dwory mogą co najwięcej grzeszyć obojętnością na sprawy gminne i zamykaniem się w sobie i swojej sferze interesów; ale niczym więcej, a i pod tym względem nastał zwrot ku lepszemu, gdyż większość sędziów i znaczna część wójtów składa się właśnie z przedstawicieli dworów. Że zaś na tych urzędach nie sypia się na różach, o tym wie każdy, kto się tego dotknął, sędzia ma bowiem nad sobą zjazd i prezesa, a wójt - naczelnika powiatu. Poezji wprawdzie wolno przynajmniej tyle, ile naczelnikom powiatów, a poetkom tyle, ile poezji, jednakże w interesie artyzmu leży, by jeśli poezja mówi o stosunkach rzeczywistych, znać było pod słowami prawdę. Dodaje to samym utworom siły i życia, w przeciwnym zaś razie spod szumu słów przegląda nicość. Zdanie to możemy tym śmielej wypowiedzieć, że uznajemy talent Konopnickiej i uznaliśmy go jedni z pierwszych, za co w pismach, najgorliwiej dziś stających w jej obronie, nie szczędzono nam w swoim czasie wymówek, również jak talentowi p. Konopnickiej przymówek.


Pierwodruk z podpisem "Litwos" w "Słowie" 20. II. 1882, nr 40.

[powrót]