Henryk Sienkiewicz

O Bismarcku

Oczywiście nie mogę zaliczać się do wielbicieli Bismarcka, ponieważ jednak moralność tego społeczeństwa, do którego należę, wkłada obowiązek, by przede wszystkim nieprzyjaciół sądzić sprawiedliwie, postaram się wyrazić moją opinię z całą możliwą bezstronnością.
Oddajmy więc kanclerzowi, co jest kanclerskiego. Jest to wielki polityk praktyczny i jako taki, przewyższa o głowę swych współczesnych. Gdyby idea zjednoczenia Niemiec nie była przed nim istniała, zapewne nie byłby się na nią zdobył. Nie jest to bowiem jeden z takich twórczych umysłów, które poczynają i rodzą na świat wielkie idee. Natomiast, gdyby nie on, prawdopodobnie zjednoczenie Niemiec byłoby dotąd tylko dążeniem, nie zaś czynem spełnionym.
W umiejętności praktycznego prowadzenia i wcielania w życie myśli stworzonych przez naród może jeden Cavour mógłby być z nim porównany, ale po pierwsze, Cavourowi przyszła pomoc z zewnątrz, a po wtóre, dzieło jego nie wstrząsnęło w tym stopniu Europy i nie wytworzyło takiej potęgi jak Niemcy. Pod tym względem rola ks. Bismarcka jest pierwszorzędną. Nieporównany wyzyskiwacz ludzi, rzeczy i okoliczności, obejmował ks. Bismarck istotnie zadziwiający obszar zdarzeń i umiał nie tylko korzystać z pomyślnych, omijać szkodliwe, ale co większa, umiał urobić ze wszystkich podatne tworzywo do swego dzieła.
Nie on począł ideę, tak jak nie aktor obmyśla postać, którą przedstawia. Ale również jak genialny aktor potrafi w stworzoną przez kogo innego postać wlać swą indywidualną siłę, tak i on potrafił na swym wykonaniu odcisnąć tak indywidualną pieczęć, iż zdziwionym oczom wydawał się nie tylko wykonawcą, lecz i ojcem dzieła.
Nie miejsce tu na jego historię, dość wspomnieć, że począwszy od 1863 r., jeżeli nie przez niego, to dla niego działo się niemal wszystko, co działo się na świecie. Ludzie mniemali, że potok spraw europejskich płynie tam, dokąd go prze jego naturalna siła, tymczasem wielki młynarz zwracał go na własne koło i mełł mąkę, z której następnie wypiekł taki chleb, jakiego chciał.
Było przy tym w jego metodzie coś, co w niezwykły sposób uderzało ludzką wyobraźnię. Godziły się w nim rzeczy prawie tak sprzeczne jak zapamiętałość i przezorność. Bywał jednocześnie otwartym i podstępnym. Prawdy nie kochał, ale posługiwał się nią, tak jak inni kłamstwem, dla zmylenia przeciwników.
Gmach, który wzniósł, był misterny, a jednocześnie wzniesiony jakby z cyklopowych głazów. W każdym jego czynie znać było rękę nieporównanie zręczną i zarazem ogromną. Czciciel siły - wytworzył siłę. Dzieła dokonał. Wykuł jedność niemiecką młotem, którym nie wahał się uderzać w razie potrzeby i w niemieckie głowy. Imię jego połączyło się z przełomową dla Niemiec epoką. Nic więc dziwnego, ze dla Niemców jest i pozostanie czymś w rodzaju Thora z Walhalii, wcieleniem niemieckiej sławy, posągiem siły.
Lecz i z tego samego źródła, z którego płynęły jego przymioty, wypłynęły i braki. Praktyczny polityk zabił w nim wielkiego człowieka. Ten czciciel i twórca siły był zarazem poniekąd jej filistrem. Im wierniej powodzenie szło w jego ślady, im praktyczne dzieło stawało się większym, tym Bismarck mniej był zdolny zrozumieć, że siła powinna mieć duszę, i to duszę wysoką i moralną. Nie pomyślał, że w razie przeciwnym stworzona przezeń potęga stanie się tylko zaporą cywilizacji i rozwoju samych Niemiec, czyli rodzajem skały leżącej w wszechmorzu życia i tamującej prądy tegoż życia. Otóż, stać się zawadą, jest to skazać się prędzej czy później na usunięcie. Państwo ma prawo dążyć do potęgi, ale musi poczuwać się do obowiązków wszechludzkich. Tymczasem tam właśnie, gdzie poczynają się te obowiązki, kończył się geniusz Bismarcka. Ten czciciel Thora nie umiał być dosyć sługą przewodnich moralnych praw ludzkości. Był on przedstawicielem tego czystego pogańskiego ducha, który jest bezlitosny i nieubłagany jak fatum; w stosunkach międzynarodowych znał tylko przemoc.
Wszystko jedno, czy ks. Bismarck powiedział lub nie powiedział: "siła przed prawem". Vox populi przypisuje mu to hasło, widzi w nim niejako treść jego myśli i widzi słusznie, albowiem było ono niewątpliwie duchem i wyrazem całej jego polityki. I zasadę tę nie tylko ks. Bismarck przeprowadzał sam, lecz dzięki niesłychanym powodzeniom ubrał ją w pozory praktycznej prawdy, upowszechnił ją, narzucił ludzkości i obniżył poziom moralny europejskiego życia tak mocno, jak nie uczynił tego nikt od całych stuleci.
"Co by się teraz stało, gdyby te Niemcy, tak potężne, stały się jeszcze dobre?" - pytał z całą prostotą chrześcijanina, a zarazem przestrachem Francuza pewien francuski biskup po dymisji kanclerza. - Ale Niemcy Bismarcka nie mogłyby być dobre.
Bismarck przedstawia się nawet Niemcom tylko w połowie - jako wcielenie siły; w połowie zaś - jako uosobienie najrozmaitszych nienawiści, począwszy od tej istotnie antychrześcijańskiej i zarazem parweniuszowskiej nienawiści do bezbronnego wielkiego polskiego narodu, a skończywszy na nienawiści do różnych partii niemieckich, które prowadziły przeciwną mu politykę. Czuje to czoło społeczności niemieckiej i przy całym podziwie, jaki ma dla Bismarcka, zarówno instynkt ochronny jak świadomość wysokich przeznaczeń mówi jej, że zjednoczenie mogło być wprawdzie dziełem rąk tego człowieka, ale Niemcy w przyszłości nie mogą żyć jego duszą. Wieki chrześcijańskiej kultury, niemniej jak zdrowy rozum, mówią głośniej od bałwochwalców warcińskich, że ta kultura, którą żyje ludzkość od dwóch tysięcy lat, jest nawet - pozytywnie biorąc - siłą większą i bardziej nieprzepartą od bagnetów, i że hetmanem nieprzeliczonych zastępów winna być sprawiedliwość.

Warszawa, 26 marca 1895.


Artykuł napisany na zaproszenie berlińskiego tygodnika "Gegenwart", ukazał się w nim, w przekładzie dra Karpelesa; oryginał polski, którego urywek zachował się w rękopisie, opublikowały pisma warszawskie, jak "Kurier Warszawski" 1895, nr 96, "Tygodnik Illustrowany" 1895, nr 15, s. 238 i in.

[powrót]