K. Dobrzyński (Henryk Sienkiewicz)
"Licytacja Zakopanego. Kto da więcej?!"
Szkice z licytacji Zakopanego
Sprawa ta budziła tak powszechne zajęcie, że jakkolwiek dziś jest już rozstrzygnięta, nie będzie od rzeczy skreślić w formie małego obrazka cały jej przebieg.
Jak dalece zależało wszystkim na tym, by Zakopane nie wpadło w złe lub obce ręce, najlepszym dowodem jest, że ad hoc uformowane Towarzystwo Ochrony Tatr, mimo ogólnej biedy i równie ogólnej niechęci do składek, zebrało w ciągu ledwie kilku tygodni około 80 tysięcy złr. Oczywiście do zakupienia Zakopanego potrzeba było pięć razy większej sumy, mimo to jednak Towarzystwo postanowiło przystąpić do licytacji w nadziei, że potrzebna całkowita suma zbierze się drogą dalszych składek.
Krążyły wieści, że do licytacji staną - prócz Towarzystwa Ochrony Tatr - Goldfinger, izraelita z Nowego Targu, Kolischer, również izraelita, współzawodnik pierwszego, domniemany pełnomocnik księcia Hohenlohe - i rząd, który pod naciskiem opinii zdecydował się był podobno wystąpić do współzawodnictwa. Tymczasem na krótko przed terminem poczęto sobie powtarzać, że znajdzie się i piąty współzawodnik w osobie Władysława Zamojskiego, właściciela Kórnika. Wieść sprawiła ogromne wrażenie. Robiono powszechne wota za Zamoyskim. Gdyby on zdołał się utrzymać, Zakopane przeszłoby w młode, energiczne i możne ręce, co dla ulubionej miejscowości mogłoby przynieść nieobliczalne korzyści i usunąć raz na zawsze groźbę przejścia jej w obce władanie.
Tymczasem, zapytany, hr. Wł. Zamoyski milczał. Obawy rosły z każdą chwilą. Przepowiadano, że ani Towarzystwo Ochrony Tatr, ani rząd nie będą mogli przelicytować Kolischera, a zwłaszcza Goldfingera, który mając sklep w Nowym Targu, może z kupna ciągnąć znaczniejsze niż ktokolwiek korzyści, choćby dlatego że wszelką robociznę będzie płacił góralom towarami, zarabiając na nich i na udzielanym im kredycie sto na sto. Położenie było istotnie groźne. Goldfinger okazywał zupełną pewność siebie i otwarcie oświadczał, że się utrzyma. Pieniędzy nie mogło mu braknąć, bo worki współwyznawców stały dlań otworem. Zresztą Kolischer czy Goldfinger znaczyło to samo, co zamknięcie gór, wycięcie lasów, zniszczenie, rabunkowe gospodarstwo, wyzysk górali i upadek miejscowości.
Musimy co do Kolischera dodać, iż wieści, że występuje on w imieniu ks. Hohenlohe, były przypuszczeniem bez pewniejszych podstaw. Ma to być człowiek ucywilizowany, posiadacz rozległych dóbr na Węgrzech, który prawdopodobnie chciał je zaokrąglić przez nabycie Zakopanego. Z dwojga złego byłoby pożądańszym utrzymanie się Kolischera niż Goldfingera.
Towarzystwo, mając na czele ks. E. Sanguszkę i adwokata Markiewicza, wytężało ostatnie siły. Co do rządu, wiedziano, że nie posunie się i nie może się posunąć nad pewną określoną cenę. Zguba zdawała się nieuchronną.
Na koniec nadchodzi dzień stanowczy. Tłumy zalegają salę. Serca biją niespokojnie. Wśród głębokiej ciszy jeden z urzędników odczytuje nazwiska tych, którzy złożyli wadium. Jest Goldfinger, jest Kolischer, rząd i Towarzystwo. Zamoyskiego nie ma. Stało się! Próżno oczy szukają go między publicznością w sali. Jest tylko adwokat Rettinger, na którego każdy patrzy z niechęcią i wyrzutem. On to, według opinii publicznej, dopuścił już raz do licytacji, z której zwycięzcą wyszedł Goldfinger; wprawdzie licytacja nie była formalna i Rettinger zwalił ją potem, ale nikomu nie przychodzi do głowy, że zręczny adwokat właśnie może dlatego do niej dopuścił, aby ją następnie z powodu nieformalności zwalić i przez to zyskać na czasie.
Tymczasem siedzi oto pod strzałami niechętnych spojrzeń, które odwracają się od niego dopiero wówczas, kiedy walka się rozpoczyna. Licytanci szybko przechodzą sumę 400 000 guldenów.
- Czterysta pięć tysięcy! - woła Goldfinger.
- Czterysta sześć! - odpowiada Markiewicz w imieniu Towarzystwa.
- Czterysta siedem! - brzmi głos pełnomocnika rządu.
- Ośm! - poprawia Kolischer.
Śruba idzie w górę! Pot występuje na czoła. Dziewięć, dziesięć, dwanaście, piętnaście! Chwila milczenia!... Pełnomocnik rządu oświadcza, że ustępuje.
Wrażanie pognębiające! Towarzystwo nie przemoże takich dwóch potentatów, jak Kolischer i Goldfinger. Jakoż przy czterystu siedemnastu tysiącach Markiewicz rozkłada ręce. Stało się! Z czterech licytantów pozostają tylko Kolischer i Goldfinger. Ale przypuszczenie, że działają w porozumieniu, okazuje się mylnym. Obaj licytują się zawzięcie i obaj robią wrażenie wyścigowych koni wytężających przed metą ostatnie siły. Idą przez jakiś czas dead head. Lecz Kolischer poczyna okazywać zmęczenie i widocznie robi bokami. Goldfinger "bierze" go.
- Czterysta dwadzieścia cztery tysiące!
- Czterysta dwadzieścia pięć!
Milczenie.
Upływa kilka minut.
- Czterysta dwadzieścia pięć po raz drugi! - woła głos urzędnika.
Słychać tylko "tik-tak" zegara. Przechodzi jedna minuta i druga - po upływie trzech następnych własność przyznana zostanie Goldfingerowi.
Wtem na sali odzywa się głos adwokata Rettingera:
- Za pozwoleniem! Składam wadium i staję do licytacji!...
Wrażenie nie do opisania. Między publicznością zrywają się szmery i cichną. Podziw miesza się z trwogą i nadzieją. Jakim sposobem Rettinger rozporządza tak ogromnymi sumami? Czy staje w swoim imieniu, czy jako pełnomocnik kogo innego? Pytania te zostają bez odpowiedzi. Goldfinger blednie. Złowrogie przeczucie ścina mu serce. Przecież ten sam Rettinger zwalił już raz licytację. Zresztą wzbudza on w ogóle postrach między miejscowymi finansistami.
Tymczasem groźny współzawodnik składa wadium. Obliczenie i wpisanie sumy nie zabiera wcale czasu, są to bowiem cztery papierki po 10 000 reńskich każdy. Walka rozpoczyna się na nowo.
- Czterysta dwadzieścia pięć tysięcy! - powtarza urzędnik.
- I centa! - dodaje z flegmą Rettinger.
Pot pokrywa czoło Goldfingera, ale walczy jak rycerz, który chce drogo sprzedać życie... chciałem powiedzieć: Zakopane. Sam przerażony, pragnie przerazić przeciwnika i postępuje po tysiąc reńskich. Rettinger natomiast zachowuje spokój głazu i na domiar wszystkiego igra okrutnie ze współzawodnikiem. Raz postępuje centa, potem rzuca od razu tysiącami guldenów, jakby pieniądze nie miały dla niego znaczenia - to znów ofiaruje centa więcej. Jest chłodny, pewien siebie i powolny. Walka staje się coraz straszliwszą.
Czterysta trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt!
Głos zamiera Goldfingerowi, gdy wreszcie wyrzuca z piersi słowa:
- Czterysta pięćdziesiąt pięć tysięcy!
- Czterysta sześćdziesiąt! - mówi nieubłagany Rettinger.
- Po raz pierwszy!...
Cisza.
- Po drugi!...
Dłonie Goldfingera podnoszą się nagle ku niebu:
- Jam założył papiernię w Zakopanem - mówi głosem "kupca weneckiego" z ostatniego aktu. - Jam zaczął eksploatował chłop... chciałem powiedzieć: lasy! I teraz... teraz... ustępuję!...
- I po trzeci! - rozlega się suchy głos urzędnika.
Dramat skończony!
Jest tylko jeszcze mały epilog. Oto Rettinger wstaje i mówi:
- Licytowałem na własne imię, obecnie oświadczam, że działałem jako pełnomocnik hr. Władysława Zamoyskiego.
Sprawa nie mogła wziąć szczęśliwszego obrotu. Przede wszystkim zyskali na niej górale. Nabyte przez nich grunta od poprzednich właścicieli nie były intabulowane bądź z powodu opieszałości, bądź dlatego, że stosunek kupna i sprzedaży oparty był na wzajemnej ufności. Nie chcemy twierdzić, żeby Goldfinger, na wypadek utrzymania się przy Zakopanem, zamierzał skorzystać z tej okoliczności i wyrzucić chłopów z posiadanych i zapłaconych przez nich gruntów - wiemy tylko, że im samym serca zamierały ze strachu, aby się tak nie stało. Obecnie niebezpieczeństwo to stanowczo jest zażegnane. W Zakopanem odprawiono nabożeństwo dziękczynne.
Nowonabywca zapłacił za Zakopane dość drogo - zapłacił niemal praetium affectionis, widocznie bowiem chodziło mu o to, by ten tak malowniczy i ulubiony szmat gór nie przeszedł w nieodpowiednie ręce. Czy jednak zrobił zły interes? Ludzie obeznani ze stosunkami twierdzą, że nie. Zakopane stają się stacją klimatyczną nie tylko letnią, ale i zimową, podnosi się i będzie się podnosiło coraz bardziej. Praca i pomysłowość, poparte zmysłem praktycznym, mogą w tym górskim zakątku stworzyć różne źródła dochodu. Otóż twierdzą, że nowonabywca jest obdarzony zmysłem praktycznym w wysokim stopniu. Z pracą stykał sie nie tylko teoretycznie, ale przykładał do niej ręki bezpośrednio. Słyszeliśmy, że w swoim czasie był w Australii skwaterem i farmerem. Sam orał, sam rudował lasy. Jest przy tym człowiekiem zamożnym.
Waham się doprawdy, czy mam dodać dla warszawianek szukających świeżego powietrza w Zakopanem - jeszcze jedną wiadomość... Gdy ją dodam, w Zakopanem będzie tłok, a ceny mieszkań i żywności zdrożeją... Ale niech tam! Wyjdą na tym dobrze górale, więc mówię. Oto nowonabywca jest podobno młodym, interesującym człowiekiem o posępnym spojrzeniu i smagłej cerze. Powiadają przy tym, że jest trochę dziki i... nieżonaty.
Pod pewnym względem jednak nie chciałbym być w jego skórze. Oto Zakopane jest dla wszystkich ulubionym miejscem. Każdy ma gotowe teorie, jak by tam gospodarował i co by uczynił, gdyby był właścicielem. Owóż z tych teorii każdy będzie robił regułę obowiązującą dla istotnego właściciela i ilekroć ów postąpi wedle własnego rozumu i własnych interesów, będzie krytykowany i sądzony do nieskończoności. Może to być nudna kontrola tak właśnie, jak nudną rzeczą jest być sądzonym za niespełnienie wszystkich, płynących z dobrych chęci, ale mniej więcej mądrych lub głupich pomysłów, które się wylęgną w głowach gości.
Ale ponieważ nie ja kupiłem Zakopane, więc mi to jest wszystko jedno.