Henryk Sienkiewicz

"Listy z Afryki"

List X.

Ksiądz Le Roy * Przeszkody * Misje w głębi lądu * Przykrości * Wycieczka z księdzem Ruby * Dzieci * Wioski w głębi wyspy * Spoczynek * Kąpiel i śniadanie * Godziny upału * Wizyta u Araba * Etykieta arabska * Powrót * Dobre wieści

Ksiądz Le Roy spodziewał się lada dzień przyjazdu brata Oskara, tymczasem upłynął tydzień bez żadnej o nim wieści. Przypuszczano, że z Mombasa pojechał na wyspę Pemba leżącą na północ od Zanzibaru. Począłem się nieco niecierpliwić, gdyż trzeba było czekać bezczynnie. Mogliśmy co najwięcej przygotować zapasy żywności do wyprawy, ale ponieważ termin jej nie był wiadomy, należało się i od tego powstrzymać, by nie obciążać się zbytnią ilością pak i żywnością, która nagromadzona przedwcześnie, mogła się łatwo popsuć. Msgr de Courmont obiecał nam wreszcie, że nie czekając na powrót brata Oskara wyśle polecenie do Bagamojo, by misjonarze poczęli zwolna umawiać ludzi i nagromadzać, co potrzeba, do wyprawy. W tym oczekiwaniu czas schodził nam na zwiedzaniu miasta, na przechadzkach po Mnazimoi, na rozmowach wieczornych z podróżnikami mieszkającymi w tym samym hotelu, wreszcie na odwiedzinach konsula, niektórych znajomych Niemców, msgra de Courmont i Braci Białych. Ojciec Le Roy wpadał też do nas często do hotelu na narady o kierunku wyprawy lub z wiadomościami z Bagamojo. Między innymi przyniósł nam nowinę, że w okolicach Bagamojo pojawił się lew, który nocami podchodzi pod misję, jak również pod leżące o kilometr dalej miasto i porywa z chlewów kozy i osły. Opowiadał nam, że oficerowie niemieccy uczynili nawet na niego zasadzkę i przesiedzieli całą noc przy obórce, w której umyślnie zostawiono osła i nie zamknięte drzwi. Nie widzieli nic, nie słyszeli nic, ale nazajutrz nie znaleźli i osła, a raczej znaleźli niedogryzione jego kości o kilkaset metrów dalej od obórki. Ponieważ lwy na pobrzeżu są dosyć rzadkie, wypadkiem tym zajmował się cały Zanzibar. Później dowiedziałem się, że ów bagamojski rozbójnik nie dał się wprawdzie zastrzelić, ale go jakimś sposobem otruto jeszcze przed przyjazdem naszym do Bagamojo.
Ksiądz Le Roy dużo nam opowiadał o okolicach tego miasta, również o plemionach murzyńskich, które zamieszkują pobrzeże, o sprawach kolonizacji niemieckiej, a także o florze i faunie kraju. W okolicach samego Bagamojo nie obiecywał nam ksiądz Roy dobrych polowań, twierdził wszelako, że byle posunąć się o kilka dni w głąb, można znaleźć, czego dusza myśliwska zapragnie. Co do mnie, gdybym był tak zręcznym myśliwym, jak jestem zapalonym, całe setki wdów hipopotamowych musiałyby przyodziać żałobę po swoich hipopotamach; ale choć nic podobnego nie mogło się zdarzyć, powiedziałem sobie, że do zbioru pudeł amerykańskich i europejskich nie zawadzi dodać kilkanaście afrykańskich, a ksiądz Le Roy opowiadał właśnie, że o kilka godzin drogi za Bagamojo zobaczymy w rzece Kingani nie jednego i nie tuzin, ale całe stada hipopotamów. Wyznaję, że uważając to zwierzę za dość rzadkie, nie śmiałem uszom wierzyć, przekonałem się jednak później, że nie było w tej obietnicy najmniejszej przesady. Wszelkiej innej zwierzyny jest także w pewnych miejscowościach tuż za rzeką Kingani wielki dostatek. Na nieszczęście, jeśli łatwo tam upolować antylopę, żyrafę albo hipopotama, najłatwiej jednak febrę, o czym później przyjdzie mi obszerniej pisać.
Dużo także mówiliśmy z księdzem Le Roy o celu naszej wyprawy. Wspomniałem już, że pierwotnym moim zamiarem było iść do Kilimandżaro. Dla czytelników mniej obznajmionych z geografią objaśniam, że jest to góra położona w kraju Massai, na granicy posiadłości niemieckich i angielskich mniej więcej o miesiąc usilnej drogi do Bagamojo. Szczep Massai, zamieszkujący okolicę Kilimandżaro, jest bardzo wojowniczy i bardzo dziki, że zaś Niemcy i Anglicy posiadają te kraje tylko nominalnie, zatem podróżnik, który do nich idzie, może liczyć wyłącznie na siebie i swoją karawanę. Jest to więc podróż poważna, której można dokonać jedynie wówczas, gdy w kraju panuje głęboki spokój i gdy stosunki, tak między rozmaitymi szczepami murzyńskimi, jak między Massai a białymi z pobrzeży, są zupełnie przyjazne. Otóż z wielkim żalem musiałem z rozmaitych przyczyn poniechać tej wyprawy. W drodze jeszcze niepokoiłem się, czy fundusze, w jakie ja i mój towarzysz byliśmy zaopatrzeni, okażą się dostateczne na podobne przedsięwzięcie. Pokazało się, że mniej więcej tak jest, ale natomiast inne przeszkody poczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Naprzód trzeba się było liczyć z tym, że obaj nie mamy doświadczenia potrzebnego do takiej wyprawy, a moja znajomość Afryki jest czysto książkowa. Przy zupełnym zdrowiu można było wprawdzie ten brak doświadczenia zastąpić energią, ale zdarzyło się właśnie, że poprzednio chorowałem dość ciężko w Egipcie i nie miałem połowy zwykłych sił. Na koniec zaszła przeszkoda zewnętrzna a nieprzezwyciężona - to jest wojna. Zaraz po przybyciu do Zanzibaru dowiedzieliśmy się, że kraj cały jest w ogniu, ponieważ Massai powstali przeciw Niemcom1. Wissmann, do którego się można było przyłączyć, o ile byłby się na to zgodził, wyszedł z Bagamojo na czele wojsk kolonialnych na długo przed naszym przybyciem nie wiadomo było, gdzie się znajduje, i poczęto się nawet niepokoić o jego losy. Krótko mówiąc mieliśmy do wyboru: albo złożyć olbrzymią wojskową karawanę, o czym nie mogliśmy marzyć, albo iść gdzie indziej.
Oczywiście postanowiliśmy iść gdzie indziej i odtąd odbywaliśmy codziennie niemal narady. Ponieważ nie tylko w kraju Massai, ale i między koloniami zamieszkałymi bliżej brzegu, bezpośrednio w posiadłościach niemieckich, panowało pewne wrzenie umysłowe, trzeba się było dobrze namyślić nad kierunkiem drogi. Ksiądz Le Roy radził nam udać się w okolice gór Kanga, do kraju Nguru, leżącego wedle źródeł rzeki Wami, albo też do ludu U-Kami nad małą rzeką Sungerengeré, wpadającą do Kingani.
W pierwszym z tych krajów znajduje się misja Mrogoro, a zaś o kilka dni drogi od Mrogoro misja Tunungu. Wreszcie dawał nam do wyboru i trzecią miejscowość, leżącą wśród szczepu U-Zagara, zwaną Longa, gdzie również mogliśmy znaleźć pomoc i opiekę zakonników tam zamieszkałych.
Górskie położenie tych okolic sprawia, że klimat ich jest zdrowszy niż klimat Zanzibaru i nisko położonego Bagamojo. W ogóle Afryka jest wielkim płaskowyżem spiętrzonym w niektórych miejscach w pojedyncze łańcuchy gór, a zniżającym się coraz bardziej ku brzegom. Stąd temperatura środkowych części lądu jest bez porównania niższa od pobrzeżnej. Już o kilka dni drogi w głąb noce są chłodniejsze i przynoszą istotny wypoczynek, podczas gdy w Zanzibarze lub Bagamojo żar nocny jest prawie równie męczący jak dzienny.
Pocieszałem się tylko myślą, że dłuższy przymusowy pobyt w Zanzibarze, w którym zresztą powiewy morskie czyszczą powietrze, będzie dla nas rodzajem przygotowania albo, mówiąc językiem sportowym, rodzajem treningu do przyszłej wyprawy. Tymczasem ludzie doświadczeni upewnili mnie, że mylę się najzupełniej. Upał i bezsenność wysysają krew i wycieńczają organizm, osłabiając tym samym jego odporność. Przeciwnie, kto chce wynieść zdrową głowę z dłuższej wyprawy na stały ląd, ten powinien naprzód urządzić sobie za pomocą Hindusów lub, jeśli ma odpowiednie stosunki, za pomocą misjonarzy karawanę i ruszać w głąb natychmiast po przybyciu. W takim razie ni długie i trudne pochody, ni klimat nie zdołają go łatwo obalić. Na nieszczęście dzieje się zawsze przeciwnie. Podróżnik, przybywszy do Afryki, traci całe miesiące w gorącym a niezdrowym klimacie pobrzeży i nim ruszy na wyprawę, nosi już w sobie zarody febry. Prawie wszyscy podróżnicy przez nią przechodzą i wielu, na większą uciechę hien, zostawia kości pod jakim baobabem albo mimozą. Mimo to jednak nieraz przychodziło mi do głowy, że Afryka nie jest tak niezdrową, jak ludzie myślą. W Zanzibarze i Bagamojo widziałem ludzi zamieszkałych tam od kilkunastu lat, którzy jednak nie chorowali na febrę. Prawdopodobnie głównym jej powodem są nadmierne trudy i rodzaj podróży.
W Afryce nie podróżuje się inaczej jak piechotą. Wyobraźmy sobie teraz człowieka przywykłego jeździć w wagonie, w powozie lub na statku, przywykłego jadać o swojej porze, sypiać w wygodnym łóżku, chować się pod dach w czasie niepogody, który nagle znajduje się wśród dzikich krajów, czyni dziennie ogromne pochody, sypia w namiocie prawie na ziemi, czasem pod gołym niebem, jada byle co, pije wodę koloru kawy z mlekiem lub czekolady, moknie na każdym dżdżu, piecze się na słońcu. Jak nie ma dostać febry? Sądzę, że podróżując w takich warunkach nawet po Francji, Niemczech lub u nas, to jest po krajach najzdrowszych, przyniosłoby się z powrotem do domu opuchnięty z kataru nos, bronchitę, a bodaj czy i nie porządną trzęsionkę, na którą przecież i u nas ludzie chorują.
Inaczej mówiąc, klimat czyni swoje, ale niewygody i zupełna zmiana warunków życia w daleko jeszcze większym stopniu sprzątają podróżników. W czasie wojen klimat u nas się nie zmienia - a ileż feber, tyfusów i dyzenterii wybucha we wszystkich armiach tylko z powodu nadmiernych trudów i braku dachu nad głową.
Zresztą o klimat Zanzibaru lub Bagamojo nie myślę z nikim kopii kruszyć.
Po kilku tygodniach pobytu dał on się dobrze we znaki mnie i memu towarzyszowi. Noce spędzaliśmy za przepierzeniami naszego hotelu bezsennie, słuchając pieśni moskitów, krzyków żurawia koroniastego i bębnienia Murzynów. Od moskitów broniły wprawdzie rozwieszone nad łóżkami moskitiery, ale niezupełnie, gdy zaś przyszło pisać wieczorem list lub przeczytać parę kartek metody ki-suahili-francuskiej - puchły nam ręce i uszy. Wówczas to na listowne pytanie jednego z moich znajomych myśliwych, com zabił w Zanzibarze, musiałem odpowiedzieć chcąc się nie minąć z prawdą: nadzwyczajną ilość komarów i nic więcej. Z mrówkami na oknach i salamandrami na pułapie żyliśmy nie nadto poufale, ale dość zgodnie - z upałem wszelako, z tym cieplarnianym, ciężkim i wilgotnym upałem nie podobna było się zżyć. Niebawem począł on nam się dawać i w inny sposób we znaki. Skóra na ciele pokryła nam się cętkami pięknego czerwonego koloru, które piekły jak ukłucia rozpalonych do białości szpilek. Spostrzegłszy, a raczej poczuwszy ten objaw, przestraszyłem się zrazu, czy to nie jest ospa, która w tamtych krajach panuje stale. Dla nikogo nie byłoby przyjemnością przywieźć z powrotem do domu skórę wyprawną na jaszczur, a prócz tego, gdyby który z nas zapadł istotnie, trzeba by podróż na stały ląd odłożyć do nieograniczonego czasu albo całkowicie jej poniechać. W tej niepewności udałem się do pana Beckera, który, jako stary Afrykanin, uspokoił mnie natychmiast, że to nie ospa, ale la bourbouille, przez którą przechodzą wszyscy Europejczycy, przybyli świeżo do tych klimatów. Niektórzy dostają także innego rodzaju wyrzutów, obsiadających przeważnie ręce, a zwanych ćwieczkami, które wyglądają z pozoru dość niewinnie, sprawiają jednak okrutne męczarnie. Słyszałem mniemanie, że dostaje się ich od jedzenia mango - co zresztą nie jest prawdą. Powoduje je południowy muson, który wieje właśnie w porze dojrzewania mangów - i stąd posądzenie na niewinny a smaczny owoc.
Ospa nie jest niebezpieczna dla Europejczyków. Rzuca się ona na nich rzadko, a w danym razie przechodzi dość łatwo i nie zostawia wielkich śladów; sroży się natomiast głównie między Murzynami wyznającymi islam, którzy unikając stosunków z misjami nie mogą tym samym być szczepieni.
Bądź co bądź, po pewnym czasie, lubo żaden z nas nie zapadł obłożnie, czuliśmy się zmęczeni i niezupełnie zdrowi. Z tym większą też niecierpliwością oczekiwaliśmy powrotu tego żelaznego brata Oskara, którego dwadzieścia siedm lat pobytu, podróży i pracy w tych klimatach nie zdołało nadwerężyć. Ogarniał mnie także niepokój, że przy dalszej mitrędze lato zbliży się do końca i zagrozi nam "massika", to jest pora dżdżysta, która poczyna się mniej więcej wówczas, kiedy u nas przychodzi wiosna. Oczywiście, że w czasie takiej pory podróż jest trudna i widzi się kraj daleko gorzej. By skrócić sobie dni oczekiwania i choć cokolwiek zająć się przygotowaniami do wyprawy, zamierzyliśmy przenieść się do Bagamojo. Klimat jego jest jeszcze niezdrowszy niż zanzibarski, ale zawsze co nowość, to nowość.
Tymczasem 21 lutego nadeszła z Europy "Africa" należąca do angielskiej Peninsular and Orient Company i przywiozła nam listy i gazety. Czym są listy z domu w takich warunkach, zrozumie ten tylko, kto je odbierał za morzami, na drugiej półkuli. Przez kilka dni chodziło się po Zanzibarze nie widząc Zanzibaru, bo myśl i serce były gdzie indziej. Przez tę samą pocztę nadesłano mi i kilka pism z recenzjami Bez dogmatu2, w których różni przygodni recenzenci rzucają się Płoszowskiemu do oczu albo skaczą mu na ramiona, poufaląc się z nim jak wyżły. Była także i jedna obszerniejsza analiza. W tej znów wydaje się krytykowi naprzód, że patrzy na Płoszowskiego przez lupę, podczas gdy patrzy przez rurę od barszczu, a po wtóre, że roni nad jego nieprawością prawdziwe łzy, podczas gdy z oczu płynie mu tylko "gęsta ambra i żywica", czemu, jak twierdzi Hamlet, towarzyszy zawsze wielkie stępienie dowcipu, przy równie znacznym wycieńczeniu łydek. Koniec końcem, było zbyt gorąco i duszno, żeby te wywody czytać dokładnie, że zaś ksiądz Ruby nadszedł właśnie z projektem wycieczki w głąb wyspy, zgodziłem się na nią z radością.
Wyruszyliśmy nazajutrz o szóstej rano przez Mnazimoję ku lasom palm, mangów, drzew chlebowych i rozmaitych innych, których nawet nazwać nie umiem. Dzieci misyjne, wesołe jak wróble, niosły przed nami na swych okrągłych łepetynach zapasy żywności. Przypomniał im się Aden i owe małe pchełki skaczące koło podróżników. Ale tamte były zupełnie nagie, te zaś miały białe z grubego płótna koszulki, przepasane krajką, takie, jak noszą nasze dzieci wiejskie. Gdyby nie barwa skóry, podobieństwo szłoby nawet dalej, albowiem przez rozporki koszulek widać było tak samo wydęte brzuszki, spodem zaś bose nogi podskakujące po kamieniach i w trawie. Tylko to i brzuszki, i nogi czerniły się jak heban, głowy zaś, zamiast płowych czupryn spadających na oczy, pokryte były jakby krymskim drobniuchnym barankiem. Mała ta armia maszerowała z wielkim rozmachem i ochotą.
Minąwszy Mnazimoję pogrążyliśmy się w cień wspaniałych mangów. Po bokach drogi, spośród ciemnej, zbitej zieloności wyglądały wdzięcznie białe ściany szamb, to jest willi należących do Europejczyków lub bogatych Hindusów. Po ogrodach mangowych weszliśmy w gaje palm, podobnych do fontann, wysmukłych, strzelistych, rozwianych gdzieś hen, bardzo wysoko, w bogate wspaniałe kiście. Mniej to cienia niż między mangami; słońce przedziera się łatwiej przez olbrzymie wyzębione liście, rzucając świetliste i złote pióra na podłoże leśne. niektóre palmy pogiął widocznie południowy muson, niemniej potężny jak nasz halny wicher w Zakopanem. Tych pnie, przygięte raz na zawsze w dolnej części do ziemi, podnoszą się nagle pod kątem prostym i strzelają w górę prawie jeszcze wyżej niż pnie drzew zupełnie zdrowych. Spod pierzastych koron liści zwieszały się ogromne i ciężkie pęki orzechów. Jest w tych lasach palmowych, w tych pióropuszach i pękach owoców odrębna, czysto egzotyczna ozdobność, jakieś bogactwo i zapamiętała hojność natury południowej, o której żadne inne drzewa nie dają tak dokładnego pojęcia, może dlatego, że wszystkie są do naszych podobniejsze.
Ranek był bardzo wczesny; dzień, jak na Zanzibar, chłodny i zapewne dlatego mieliśmy wrażenie wiosny. W powietrzu była taka wesołość i rzeźwość, jak bywa u nas w pogodne dni majowe. W koronach palm rozlegało się kukanie miejscowych kukułek, które co chwila przelatywały nad nami z drzewa na drzewo. Widzieliśmy żółte remizy kręcące się koło swych gniazd, zwieszonych na kształt długich kieszeni z gałęzi, i rozmaite inne ptaki o upierzeniu często bardzo świetnym; głosy ich w niczym nie przypominają świegotu naszego ptactwa; są to raczej jakby miauczenia kotów, jakby nawoływania się w jakimś dziwnym, nieznanym języku. Gwar ten, lubo niezbyt harmonijny, jest jednak dla ucha przyjemny, brzmi bowiem w nim radość z poranku, ze słońca, z życia i swobody.
Po godzinie drogi weszliśmy do wsi murzyńskich, ukrytych w gęstwinie palm wachlarzowych, mangów i lianów, które czasem tak gęsto oplatają drzewa, że tworzą na nich jakby tkaninę. Chwilami zdawało mi się, że jestem w cieplarni Jardin d’Acclimatation w Paryżu. Oczom się nie chce wierzyć, by to wszystko mogło wyrastać, panoszyć się i bujać samo przez się. Okrągłe chaty murzyńskie, o trzcinowych dachach, ukryte są jakby w mrocznych niszach tej gęstwy. Środkiem, między dwoma ich szeregami, biegnie szeroka droga barwy czerwonej, umieciona tak starannie, że nie mogłem wyjść ze zdziwienia nad tą schludnością i porządkiem. Nad drogą wielkie drzewa wyciągają wzajem ku sobie konary. Zauważyłem, że jak w mieście w dzielnicy murzyńskiej, tak i w tych wiejskich zaciszach panuje odrębne światło. Słońce nie odbija się to od żadnej białości, więc nie oślepia, nie razi, nie przychodzi nawet bezpośrednio, ale przesącza się przez liście ciemne, purpurowe, jasnozielone lub złote, skutkiem czego zabarwia się samo i spływając na szare dachy lub ceglasty grunt łagodnieje, tworząc odblaski jakby czerwonawo-przyćmione, słodsze, głębokie, przemieszane z zielonym mrokiem. Gdy w takim otoczeniu zobaczy się czarne, połyskujące, metalowe ciała murzyńskie - ma się przed sobą prawdziwy obraz afrykański, tak przewyższający wyobrażenia, jakie się miało od tych dziwnych, cudnych krainach, że oczu nie chce się od niego oderwać.
Arabowie i Murzyni, których spotkaliśmy po drodze, kobiety niosące na głowach naczynia z wodą lub obarczone pękami owoców, ludzie zajęci obieraniem orzechów z palm, witali wszędzie nas, a raczej księdza Ruby, uprzejmym: Yambo m’buanam! (witaj, panie!). Po długiej białej sukni poznawano od razu misjonarza, nie widziałem jednak nigdzie najmniejszego znaku niechęci lub objawów mahometańskiego fanatyzmu, chociaż wsie w Zanzibarze, do których wpływ misji nie zdołał dotąd dotrzeć, wyznają przeważnie islam. Może między Arabami znajduje się kilku fanatyków, którzy radzi by wypędzić misjonarzy, ale Murzyni, nawet mahometanie, szanują ich niezmiernie. Częstokroć nie umieją sobie zdać sprawy, po co ci ludzie przyjeżdżają z daleka do Zanzibaru dlatego tylko, by zbierać dzieci, ratować najbiedniejszych czarnych i w ogóle czynić dobrze bez żadnej dla siebie korzyści. Prawdopodobnie budzi to nawet w tych grubych naturach więcej zdziwienia niż wdzięczności, niemniej jednak otacza w ich pojęciach misjonarzy pewnym tajemniczym urokiem, bliskim czci niemal zabobonnej.
Ojciec Ruby dużo opowiadał nam po drodze o stosunkach misji do miejscowych mieszkańców i o tym zdumieniu, w jakie działalność misjonarzy wprawia czarnych i w Zanzibarze, i na stałym lądzie Afryki. Początkowe to zdumienie kończy się zawsze po pewnym czasie ufnością bez granic - co sprawdziłem później sam w misji Mandera, do której zawędrowaliśmy w naszej dalszej podróży.
Słuchając tych opowiadań szliśmy coraz dalej wśród otwartych pól zasadzonych maniokiem lub wśród plantacji gwoździków. Drzewa gwoździkowe były w kwiecie i unosiła się nad nimi woń tak mocna, że aż upajająca. Tu i owdzie trafialiśmy także na plantacje bananów, które już z daleka można rozpoznać po jasnej, pełnej blasków zieloności. Wyspa ciągle wyglądała jak zaczarowany ogród, ale ogród ów stawał się stopniowo coraz dzikszy. Weszliśmy wreszcie na nieuprawne polanki odgraniczone od pól murem gąszczów, a porosłe dżunglami, nad którymi wznosiły się samotne baobaby o szczupłej stosunkowo koronie, lecz pniu potwornym. Droga zmieniła się w ścieżkę, po której często maszerowały kolumny mrówek; ptactwo latało nad chaszczami coraz więcej, a niektóre drzewa były pokryte całymi setkami gniazd remizów. Ksiądz Ruby utrzymywał wprawdzie, że idąc dalej trafia się znów na wioski, osady, ogrody palm i mangów, lecz że upłynęło już kilka godzin od wyjścia z miasta i słońce dopiekało coraz silniej, postanowiliśmy nie iść dalej, przeczekać w cieniu godziny największego upału i wieczorem powrócić do domu.
Zatrzymaliśmy się pod drzewem chlebowym, którego olbrzymie, podobne do dyń owoce zwieszały się na cienkich szypułkach nad naszymi głowami. Przed nami była rzeka tworząca w tym miejscu szczerk dość obszerny i łatwo przystępny. Natomiast drugi jej brzeg porośnięty był arumami3 tak wielkimi, jakich nigdy w życiu nie widziałem. Nie przypuszczałem nawet, że ta roślina mogła dochodzić do podobnych rozmiarów. Rosły one tak gęsto, iż zdawało się, że jeden wyrasta na drugim; ogromne sercowate liście tworzyły coś jakby zbitą płachtę zieloności, ciągnącą się tak daleko za rzeką, że końca jej nie można było dojrzeć. Nie spostrzegłem też między nimi żadnych innych roślin; widocznie arumy trafiwszy na najodpowiedniejszy dla siebie błotnisty grunt rozpanoszyły się i rozbujały w gorącu i wilgoci do tego stopnia, że zgłuszyły wszystko, co próbowało zakiełkować w ich gąszczu. Nad samym brzegiem wysoka na kilka metrów ściana ich odbija się w spokojnej toni. Ponieważ w Zanzibarze nie ma krokodylów, więc wypocząwszy nieco, wzięliśmy kąpiel, która orzeźwiła nas bardzo, pokazało się bowiem, że woda w rzece, utworzonej widocznie z bijących spod ziemi źródeł, jest niespodziewanie chłodna. Małe nasze Murzynki poszły za naszym przykładem i wkrótce całe stadko poczęło się pluskać, czyniąc pozór jakichś czarnych ziemnowodnych zwierzątek. Niektórzy, leżąc spokojnie z wyciągniętymi nogami przy brzegu, podobni byli do kijanek wygrzewających się na słońcu. Ksiądz Ruby wywołał ich wkrótce na śniadanie, które, złożone z zimnych mięsiw i przepysznych podzwrotnikowych owoców, smakowało nam wybornie. Za napój mieliśmy wino z wodą kokosową, którą z otwartych orzechów przelewaliśmy do szklanek. Z jednego orzecha otrzymuje się pełną butelkę wody; jest ona nadzwyczajnie czysta i chłodna, ale w smaku nieco mdła. Próbowałem także owej białej masy obsiadającej na kształt śmietany wnętrze orzecha, lecz nie znalazłem w niej żadnego smaku.
Podczas śniadania zauważyłem, że ksiądz Ruby nie tylko opiekuje się starannie dziećmi, ale nie szczędzi im nawet pieszczot. Zapytany przeze mnie, czy wychowywanie Murzynów nie wymaga większej surowości niż wychowywanie dzieci białych, odpowiedział mi z prostotą:
- Nigdy to nie zaznało pieszczot matki, więc trzeba im i matkę zastąpić!
I widocznie podobna pedagogia nie przynosi szkód, dzieci bowiem, mimo całej łagodności ojca Ruby, posłuszne były na każde jego skinienie, a przy tym widocznie niezmiernie do niego przywiązane.
Po śniadaniu obowiązkową sjestę przerwało nam kilkunastu starszych i młodszych Murzynów. Pokazało się, że opodal była ukryta w gąszczu krzów jakaś osada. Ci wleźli naprzód do wody, którą burzyli jak stado hipopotamów, następnie przypatrywali się nam, naszym strzelbom i naczyniom dość natrętnie. Nadjechał też i jakiś Arab, który popisywał się przed nami końską jazdą, co w ogóle Arabowie lubią czynić wobec Europejczyków, albowiem wszyscy posiadają niemałą dozę próżności. On przelatywał w największym pędzie tak blisko nas, że mógł stratować które z dzieci, i dlatego ks. Ruby prosił go w końcu, by obrał inne pole dla swych popisów.
Zostaliśmy wreszcie sami. Dzieciska, strudzone drogą, pospały się zaraz na trawie. Nadeszły godziny największego upału i bezwzględnej ciszy. Nawet ptactwo pochowało się gdzieś pod gałęzie drzew i ucichło. W powietrzu nie było najmniejszego powiewu, niebo pobielało na krańcach; ziemia tonęła w blasku tak silnym, że aż przeraźliwym. Woda w rzece wygładziła się zupełnie i zdawała się usypiać; arumy po drugim brzegu rzeki stały nieruchome i jak gdyby stężałe. U nas w chwilach takiej ciszy wszystko się koi i to ukojenie stanowi duszę przestworza - to tego nie ma. To wydaje się, że całą naturę przejmuje smutek i strach przed miłosiernym słońcem, że żadna żywa istota nie śmie drgnąć i zataja oddech w piersiach, a owo słońce wytęża się jakby w złości i wypatruje tylko, kogo by zabić. Umysł nasz przywykł pojęcie ciszy kojarzyć zawsze z pojęciem ciemności - to zaś widzi się zawsze przeciwne i niemal tragiczne połączenie milczenia i blasku, które, mnie przynajmniej, stale przejmowało w tych krajach zdziwieniem.
Koło godziny trzeciej opuściliśmy gościnny cień chlebowego drzewa i ruszyli z powrotem do domu. Że jednak było jeszcze bardzo gorąco, ksiądz Ruby zapytał nas, czy nie zechcemy wstąpić do domu znajomego mu Araba, który, jakkolwiek mahometanin, miał się odznaczać wielką uprzejmością dla misjonarzy. Zgodziliśmy się chętnie, tym bardziej, iż nie trzeba było bardzo zbaczać. Droga zawiodła nas między obszerne plantacje gwoździkowe, potem między ogrody wielkich drzew, spośród których na końcu długiej cienistej alei wychyliły się nareszcie białe ściany arabskiej szamby. Był to niewielki dom, trochę do naszych dworków wiejskich podobny. Przed dworkiem, między drzewami wznosiła się altana złożona z płaskiego trzcinowego dachu i czterech słupów, pod której cieniem wypoczywali czarni niewolnicy właściciela. Ogród, złożony przeważnie z drzew mangowych, wart był widzenia z powodu bogactwa roślinności. Wielkie drzewa tworzyły w nim jakby sklepienia i kopuły, pod którymi panował kolorowy mrok. Właściciel, Arab, wyszedł na nasze spotkanie i po zwykłych salamalekach4 usadził nas pod werendą. Był to człowiek średnich lat, cery brązowej, chudy bardzo, wesoły i uśmiechnięty. Ustawicznie zapytywał nas za pośrednictwem księdza, czy nie zechcemy co zjeść, i mimo iż odmawialiśmy stale, powtarzał te pytania aż do znudzenia. Ksiądz Ruby wytłumaczył nam potem, że leży to we zwyczaju arabskim. Przyjęliśmy wreszcie po szklance krynicznej wody z sokiem mangowym, a potem, ponieważ zniżyło się już znacznie, poczęliśmy się zaraz żegnać z gospodarzem. Odprowadził on nas jednak aż do granicy swych plantacji gwoździkowych i po drodze dał nam nową, arcyoryginalną próbkę miejscowych zwyczajów. Oto przez cały czas nie tylko miał czkawkę, ale widocznie się do niej zmuszał, w chwili zaś pożegnania urządził nam taki koncert, jakiego nie słyszeliśmy nigdy w życiu. Oczywiście obaj przypisywaliśmy to nieobyczajności półdzikiego człowieka, łatwo więc wyobrazić sobie nasze zdumienie, gdy ksiądz Ruby objaśnił nas, że jest to po prostu kwestia etykiety i że każdy zanzibarski Arab odprowadzając gości daje im w ten sposób do poznania, że jest człowiekiem dostatnim, że jada obficie i że stać go na gościnne przyjęcie. Co więcej, ksiądz Ruby zapewnił nas, że gdybyśmy byli jedli cokolwiek, wypadałoby koniecznie i nam zaświadczyć w taki sam sposób gospodarzowi, żeśmy syci i zadowoleni. Na szczęście, przyjęcie szklanki wody z sokiem nie pociągało za sobą podobnych obowiązków, inaczej byśmy zostawili po sobie w głębi Zanzibaru opinię ludzi nie umiejących się znaleźć w przyzwoitym towarzystwie. Co kraj - to obyczaj.
Wróciliśmy do domu przez Mnazimoję, o zachodzie słońca. Był wielki przypływ, obie laguny napełnione po brzegi i gładkie jak szyby obie gorzały czerwonym i złotym blaskiem od zachodzącego słońca. Powietrze nawet było zabarwione na czerwono, a w ogóle na niebie i wodzie grało tyle kolorów, że żadna fantazja nie zdoła sobie nic podobnego wyobrazić. Białe mury szamb i świątyni indyjskiej wyglądały jakby z różowego światła ulepione; pióropusze palm paliły się jak zawieszone w powietrzu ogniska; na mangach leżały krwawe odblaski, nawet błękit nieba był rumiany. W dali miasto zdawało się wznosić wprost z wody jak Wenecja.
Potem nagle wszystko poczerniało - i tylko na wieżach rozbłysły światła.
Dzień skończył się nam wybornie; w hotelu zastaliśmy dwie wiadomości: jedną od msgra de Courmont, że brat Oskar powrócił; drugą od konsula, że pancernik "Redbreast" wyruszy za kilka dni do Bagamojo, w razie zaś gdybyśmy nie mogli zdążyć, będzie zawsze gotów uczynić z nami tę drogę raz drugi.


1 Massai powstali przeciw Niemcom - mowa o powstaniu Massajów pod wodzą Buszirego.
2 Kilka pism z recenzjami Bez dogmatu... - Sienkiewicz pisał o tym obszerniej w jednym z listów do Jadwigi Janczewskiej (siostry swej zmarłej żony): "Czytałem recenzję Keniga o Bez dogmatu. Co za klituś-bajduś! Zwraca się wprost do Płoszowskiego i (uważasz, panie Płoszowski...) robi mu te same zarzuty, które Płoszowski sam sobie robi..."
3 Arumy - inaczej "obrazki"; właściwie ojczyzną ich jest Europa Środkowa i obszary śródziemnomorskie, normalna ich wielkość dochodzi do 60 cm., kwitną czerwono.
4 Salam-alek (arab.) - pokój z tobą; powitanie muzułmańskie.

[powrót] [List XI]