Henryk Sienkiewicz

"Legiony tom 1"

ROZDZIAŁ VI

Ślub Stanisława odbywał się cicho w leżnickim kościele i przy małej ilości świadków. Prócz rodziców Cywińskich, Marka i Kajetana, oraz dwóch druhen panny młodej, nie było w orszaku weselnym nikogo więcej. Przyszło trochę czeladzi z Rudni, kilku borowych, dawnych żołnierzy z kompanii piechoty, którą nieboszczyk Plichta dowodził, a w głębi kościoła zasiadła w ławce panna Klarybella Wyrożębska, w towarzystwie starej szafarki dworskiej.
Godzina była południowa, dzień nie dżdżysty, ale chmurny bardzo, tak że kościół pogrążony był w mroku, który rozpraszały tylko świece, płonące przy ołtarzu. Przed ołtarzem klęczeli Cywiński i Anusia. Ona w wianeczku zwitym z doniczkowej ruty, ale w czarnej, żałobnej sukni, przy której włosy jej wydawały się w blasku świec niezmiernie jasne, i ze łzami, staczającymi się zwolna po jej różowych policzkach, wyglądała jak polny kwiat, mokry od rosy. Stanisław, ogromnie wzruszony, spoglądał na nią, odchylając górną wargę, nie tylko jak oblubieniec na oblubienicę, ale takim poczciwym wzrokiem, jakim się patrzy na ukochane, a rozżalone dziecko. Przed nimi stał ksiądz Wysocki, przybrany w biały ornat, i w ciszy wielkiej wymawiał sakramentalne słowa: "Ja biorę ciebie sobie..." itd. Stanisław powtarzał je głośno, mocnym głosem, Anusia, chlipiąc z cicha. Lecz gdy ksiądz włożył im na palce obrączki, a na chórze organista zaintonował: "Veni Creator", dziewczyna podniosła swe modre oczki ku Ukrzyżowanemu w ołtarzu jakby dziękując Mu za te serca, za tę opiekę, którą u dobrych ludzi znalazła, i za to młode, dzielne ramię, na którym mogła się wesprzeć. Kochali się przecie już przedtem, a Stanisław kochał ją w tej chwili nad życie.
Stary Cywiński składał przez cały czas usta jakby do gwizdania, marszczył brwi, wytrzeszczał oczy i minę miał tak groźną, jakby się gotował do jakichś nieludzkich czynów. Matka popłakiwała w ciągu ceremonii bez przestanku, ale łzami szczęścia, była bowiem pewna, że jej jedynak nie porzuci teraz tego jasnowłosego dziecka dla wojny dziwnej i dalekiej...
Z kościoła poszli nowożeńcy na cmentarz, gdzie wśród zrudziałej zeszłorocznej trawy i leżących tu i owdzie w dołkach płatów śnieżnych żółcił się jeszcze piasek na mogile Plichty. Tam klękli oboje i Anusia pytała ojca, czy ją widzi i błogosławi, a Cywiński przyrzekł mu, że mu dziecka nie skrzywdzi i nie zmarnuje. Marek rozczulał się widokiem młodej pary, klęczącej na mogile, i myślał, że w ich rozmowie z tą duszą, która w tej chwili krążyła może wśród mgły nad nimi, w ich pamięci, w ich przysięgach i w ich wzajemnej miłości jest szczerość i prawda, taka, jakiej w jego dotychczasowych sentymentach nie było. Zrozumiał, że on tylko roił i do tych rojeń chciał naciągać rzeczywistość, tu zaś życie samo rozkwitało tak poezją, jak wiosną pokrywają się kwieciem łąki.
Po skończonej nagrobnej modlitwie, Stanisław Cywiński wstał z klęczek, a gdy wstała i Anusia, wziął obie jej dłonie i podniósł je do ust z wielką tkliwością, a zarazem i z taką powagą, jakiej się Marek po nim nie spodziewał. Po nim wzięła dziewczynę w objęcia matka, a gdy i pan starszy Cywiński uronił łzę spod zmarszczonych brwi na jej ruciany wianek - pojechali do Rudni.
Marek, jako drużba, pojechał z nimi. Kajetan, który mało znał Cywińskich, wycofał się jeszcze przedtem z orszaku, rozumiejąc, że taka uroczystość weselna, w którą wpleciona jest świeża żałoba, powinna się odbyć tylko w gronie ludzi najbliższych. Więc wprost sprzed kościoła udał się wraz z panną Klarybellą do dworu w Leżnicy, gdzie czekała ich starościna i szambelan.
Szambelan bywał tam teraz codziennie i przesiadywał do późna z narzeczoną i z panią Sokołowską, prawiąc pannie komplementy i odczytując jej madrygały, zapożyczone od Lainez'a i Moncrifa, które tłumaczył Kajetan. W chwilach wolnych od czułych oświadczeń układali też pasjanse. Tym razem jednak panna przywiozła z kościoła migrenę, więc wrócili do Różyc nieco wcześniej. Po upływie godziny nadjechał i Marek, a ponieważ Kajetan jeszcze nie spał, więc obaj, pod wrażeniem zdarzeń dnia dzisiejszego, poczęli rozmawiać o ślubie i nowożeńcach.
- Co to za czuły poemat - mówił Marek. - Rodzice oddali im oficynkę, a w niej dwa pokoje, wymalowane na biało. W oknach są firanki, a na oknach doniczki z fuksjami i geranium. Gniazdo jest małe, ale szczęście może być w nim wielkie.
- I pewno będzie - odpowiedział Kajetan. - Ona jest stworzona dla Cywińskiego.
- To jeszcze dziecko. Po wieczerzy wziął ją Stanisław na ręce i nosił po pokoju; wydała mi się wtedy trzynastoletnią dziewczynką, choć wiem, że skończyła szesnaście.
- Sielanka Teokryta!
- Tak. Cudniejszej pasterki nawet jego imaginacja nie stworzyła.
- Za to Cywiński mniej podobny do sycylijskiego pasterza...
Poczym Kajetan spojrzał, przymrużając oczy, na Marka i zapytał:
- Kiedy Chadzkiewicz ostatecznie wyjeżdża?
- Od dziś za dziesięć dni.
- I ty myślisz, że Cywiński zdobędzie się na to, by po dziesięciu dniach przerwać sielankę?
- Nie. Wcale już na to nie liczę i nie będę na niego czekał. Wszystko ma swoje granice. Nie będę nawet już u nich z pożegnaniem, by Stanisław nie wziął tego za przypomnienie, lub za wymówkę.
- A ty kiedy chcesz jechać?
- Pojutrze, by w Warszawie poczynić przygotowania i sprawunki. Nie mam tu już nic do roboty... Ale chciałem cię prosić o jedną rzecz, jako właściciela Różyc.
- Wiesz, że jestem tylko nominalnym.
- Jak chcesz, jednakże, jeśli zginę, staniesz się nie tylko nominalnym. Otóż proszę cię, byś pomyślał o tym, czyby Stanisławowi nie można puścić Różyc w dogodną dzierżawę. Ja go kocham, bo to szczery człowiek i przez długi czas, nim nauczyłem się kochać i cenić ciebie, był to jedyny człowiek, przed którym mogłem otwierać serce. Stryj nie gospodarz, ty również wolisz książki, a Cywiński ma energii za trzech i zna się na rzeczy, więc Różyce na tym nie stracą... A ja tak bym chciał zrobić coś dla nich obojga!
Kajetan uściskał go serdecznie.
- Ty jesteś poczciwy z kościami chłopak, i stanie się wedle twej woli.

* * *

Na trzeci dzień po tej rozmowie Marek wraz z Kajetanem wyruszyli do Warszawy. Nad wszelkie spodziewanie stary szambelan pożegnał bratanka z pewnym wzruszeniem, a nawet uczynił nad nim krzyż tabakierką i podarował mu zegarek, który w swoim czasie wygrał w zakład od hetmana Branickiego. W Warszawie Chadzkiewicz nie zmienił zamiaru wyjazdu, a ponieważ lubił jeździć wygodnie i dworno, więc przygotowania do podróży były już rozpoczęte. Gromadzki i Marek mieli jechać jako sekretarze "hrabiego", a Cywiński, dla którego paszport był także, na wszelki wypadek, wyrobiony - jako masztalerz. Tydzień, który pozostawał do wyruszenia w drogę, zeszedł obu młodym Kwiatkowskim na wizytach i na odwiedzaniu narodowego teatru, a prócz tego Chadzkiewicz wprowadził Kajetana do loży, noszącej nazwę "Złoty Lichtarz", do której, w oczekiwaniu na odnowę Wielkiego Wschodu polskiego, zapisywali się dość licznie Polacy.
Nadszedł na koniec termin wyjazdu. Dzień był chmurny i tak ciemny, że w stancjach trzeba było do dziesiątej rano palić świece. Marek i Kajetan przyszli wcześniej jeszcze do mieszkania Chadzkiewicza, które zapełnione było walizami i tobołkami, a zresztą puste, gdyż gospodarz, wyjeżdżając na długo, sprzedał jednemu ze znajomych "ptymetrów" meble. Ludzie poczęli wynosić rzeczy do karety i do bryk węgierskich, stojących przed domem. Gromadzki pilnował rzeczy. Chadzkiewicz wyszedł przed samym wyjazdem, by odwiedzić chorego Nurskiego, a obaj Kwiatkowscy, siedząc w oknie, wzruszeni do głębi serca, rozmawiali z sobą tak, jak rozmawiają przyjaciele przed rozstaniem.
Kajetan trzymał rękę brata i mrugając oczyma, wpatrywał się w niego po raz ostatni. Niegdyś obojętny dla krewniaka, pokochał go teraz całą duszą. Z ojcem stosunek jego był zawsze dość daleki, a z powodu zamierzonego ojcowskiego małżeństwa, miał się stać jeszcze dalszy, więc od czasu zbliżenia się z Markiem samotny mizantrop pokochał go głęboko, sercem nie tylko braterskim, ale rodzicielskim. Młody chłopak stał się dla niego istotą, która jedynie wiązała go z życiem. Czuł, że po jego wyjeździe pozostanie jeszcze bardziej samotny i że po prostu nie będzie miał się z kim podzielić żadną myślą. Może po raz pierwszy poczuł, że nauka nie może wszystkiego zastąpić i że jeśli umysł okręca się naokół wiedzy, jako chmiel lub bluszcze naokoło pni drzewnych, to i miłość musi znaleźć także jakąś podporę.
Patrzył też z ogromnym przywiązaniem w oczy Marka, patrzył na jego prawie dziewczęcą, jasną twarz i ze ściśniętym sercem myślał, że może szabla jakiego pandura rozorze ją i zeszpeci te szlachetne rysy; gładził ręką obfite włosy chłopca i widział w wyobraźni, jak obetną je żołnierskie nożyce. Z każdą chwilą wzbierał w nim żal coraz większy, tak że w końcu objął Marka ramionami i przycisnąwszy go do serca, mówił przerywanym głosem:
- Tyś za młody na obozowe życie. Gdybyś przynajmniej miał tam kogoś bliskiego... Gdyby Cywiński!... albo gdybym ja mógł jechać, a ty zostać.
A Marek oddał mu serdecznie uścisk i odpowiedział:
- Ja nie mogę, Kajetanie. Ty wiesz, że nie mogę. Tam obowiązek, tam służba krajowi, tam pole uczynków i pole spłaty krwią...
- Ta spłata, to mój obowiązek.
- Nie. Tobie tu świeci jak pochodnia nauka i tą pochodnią będziesz oświecał rodaków, a ja, powiedz sam, co ja mam tu do roboty? Tylko jakieś szukanie celu w życiu, tylko jakaś nieprawda rojeń i marzeń, i nic więcej, a naokół pustka.
Kajetan pociągnął dłonią po czole.
- Nie mów tak. Przed tobą wszystko stoi otworem i na nic ci jeszcze nie za późno. Ale moja wina, żem się tobą wcześniej nie zajął, żem nie wzbronił odbierać cię ze szkół, żem nie otoczył cię braterską opieką, moja wina!
- Kajetanie, ja ci będę wiecznie wdzięczny za to serce, któreś mi w ostatnich czasach okazał...
- Pójdzie ono za tobą wszędzie...

Dalszą rozmowę przerwał im plusk deszczu o szyby i głośna rozmowa w sieni. Ktoś się tam o coś spierał, ktoś dopytywał widocznie o gospodarza i gniewał się na służbę, która twierdziła, że nie ma go w domu. Po chwili drzwi otworzyły się szeroko i ukazał się w nich Cywiński.
- Stanisław! - zawołał ze zdumieniem Marek.
A ów cisnął na kufer mokrą burkę i zwrócił ku nim twarz, jakby zawziętą.
- I jedziesz z nami? I znalazłeś dość sił, by odjechać żony?
Na to Cywiński nie odrzekł nic, tylko wciągnął nozdrzami powietrze i wielkie łzy poczęły mu spływać z oczu.
Z ulicy dochodziło szczękanie podków końskich o bruk.

[powrót] [tom 2 rozdz.I]