Henryk Sienkiewicz

"W krainie złota"

ROZDZIAŁ IV - SACRAMENTO. NOWE ŻYWIOŁY

Miasto wznosiło się szybko. Obok śpiewów pijackich, wrzasków i wystrzałów od rana do wieczora rozlegał się w nim huk siekier. Czerwone błoto ulicy Górników stwardniało od wdeptanych w nie wiórów. Gorączkowe budowanie domów zrodziło swego rodzaju przemysł, który opłacał się równie dobrze jak handel, a był uczciwszym. Przemysłem tym był wyrób desek. Tartak Suttera zamilkł, jakby przerażony tym, co się w mieście działo, ale na jego miejsce powstały inne. Za parkanami potworzyły się składy drzewnych zapasów, na których czytałeś olbrzymie napisy węglem lub kredą: "Lumber for sale". (Deski do sprzedania.) Kto nie miał takiego szczęścia jak Maria w szukaniu złota, rzucał kilof i taczkę, brał siekierę i mógł ciąć drzewo. Tam pod wpływem lasu, ciszy i tych wielkich tajemniczych słów, jakie puszcza szepce do człowieka, częstokroć oczyszczał się z chciwości, ze złotej gorączki i stawał się uczciwym mistykiem. Drzewo ścięte sprowadzano rzeką do miejskich tartaków. Górnicy płacili za nie także piaskiem złotym. Praca drwali miała jeszcze inne, głębsze znaczenie: oto wyłuskiwali oni ziemię z osłon leśnych i przygotowywali ją dla rolnika.
Powoli wytworzyli osobną klasę ludzi, która była pierwszym spokojnym i uczciwym a silnym elementem wśród tego społeczeństwa. Wkrótce można ich było na pierwszy rzut oka odróżnić od innych górników w mieście po spokojnym i zamyślonym, lecz groźnym wyrazie twarzy. Najwięksi awanturnicy niechętnie wchodzili w drogę tym "ludziom leśnym", którzy trzymali się ze sobą tak silnie, jak ogniwa łańcucha. Utworzyli oni "artel", czyli związek mający na celu wspólność zysków i wspólność obrony.
Był to pierwszy związek społeczny w tym kraju.
Życie ich było nadzwyczaj pracowite, ale też do tego rodzaju pracy garnęli się tylko atleci.
Siekiera większych jeszcze wymagała sił niż kilof i taczka. Praca ich składała się z rąbania drzew i walki z Indianami. Na okrzyk "Indians!" rzucali topory, a chwytali za karabiny. Zresztą bynajmniej nie byli barankami: skalpowali tak dobrze Indian, jak Indianie ich. W mieście odróżniano ich także po skrwawionych czuprynach, które zawieszali u pasa.
Wygubili oni całkowicie pokolenie Wężów, Soussonów zaś wyparli na tamtą stronę Sierry. Zaczepieni przez kogokolwiek, stawali się straszni. Raz ulica Minerów była świadkiem formalnej bitwy między nimi a górnikami, w której zginęło stu dwudziestu ludzi. Z początku byli biedni i żyli jak Indianie; sypiali bowiem pod gołym niebem w lesie, a żywili się mięsem pieczonym w popiele lub w glinie. Ale następnie, wobec coraz większego zapotrzebowania desek w Sacramento, "artel" zaczął robić doskonałe interesy, członkowie zaś jego stali się ludźmi bogatymi. W ogóle rzeczy ułożyły się w ten sposób, że najmniej złota mieli ci, co go wydobywali najwięcej, tj. górnicy. Z czasem drwale pobudowali sobie domy bądź to pojedynczo w lasach, bądź w bliskim sąsiedztwie, skąd powstały nawet nowe osady, jak np. Lathrop, miejscowość wydarta - w ścisłym znaczeniu tego wyrazu - szarym niedźwiedziom. W osadach tych zaczęło im się dobrze wieść, skutkiem czego zaczęło im zależeć na tym, by każdy pewnym był swej własności i życia.
W ten sposób z chaosu wyłaniała się z wolna potrzeba urządzeń i zorganizowania życia.
Między górnikami chaos jednak nie ustawał, a nawet zwiększał się z powodu przybywania coraz nowych fal awanturników.

[powrót] [rozdz.V]