Henryk Sienkiewicz

"W krainie złota"

ROZDZIAŁ VII - HORYZONT SIĘ ROZSZERZA

Na koniec zjawiła się pierwsza. Z pewną karawaną przyjechała praczka francuska. Była to młoda i przystojna awanturnica, umiejąca sobie dać radę w każdym wypadku życia. W mieście wyprawiono na jej cześć uroczystość. Górnicy podawali sobie z rąk do rąk jej trzewiki i sypali w nie piasek złoty. Pierwszego zaraz dnia zebrała wielkie bogactwa, następnego otrzymała około stu oświadczeń. W miesiąc później odjechała do New Yorku na wielorybniku, który wypadkiem zawinął do sanfranciskańskiego "bayu".
Ale jednego dnia mieszkańcy mieli ujrzeć obraz, który na długo wyrył się w ich pamięci. Było to w jednej z takich chwil nie umówionego zawieszenia broni między Komitetem Bezpieczeństwa a opryszkami, które zdarzały się czasem, tak jak wśród burzy zdarzają się chwile przesilenia i ciszy. Dąb nad rzeką był bez owoców, a ulica Górników spokojna. Dżentelmenowie siedzieli pod werandami hotelów, żując tytoń i spoczywając po całodziennych trudach, z nogami pozadzieranymi na balustradę werandy. Pogoda była cudna, powietrze jasne, błękit nieba zarumieniony wieczornym światłem. Sylwetki domów, drzew, oddalonych tartaków i lasów rysowały się z tą czystą wyrazistością, właściwą chwilom wieczornym. Słońce już zaszło i tylko wzgórze położone w przeciwnym rzece końcu ulicy paliło się ogromnym, rażącym oczy blaskiem.
Nagle w tych blaskach ukazała się dziwna kawalkada.
Poczynał ją olbrzymi niedźwiedź, który biegł truchtem, kiwając potwornym łbem i rzucając ukośne spojrzenia w obie strony. Widocznie był on zwierzęciem domowym, gdyż na szyi jego widniała szeroka czerwona szarfa.
Na ten widok dżentelmenowie siedzący pod werandami zerwali się co prędzej z krzeseł; wszystko wybiegło na ulicę, handlarze stanęli w progach swych sklepów.
- Shoot! Shoot! (Strzelaj!) - rozległy się mieszane głosy.
- Stop! - ozwały się inne - jest swojski.
Tymczasem karawana z wolna weszła w ulicę.
Za niedźwiedziem jechało na rosłych i tęgich koniach dwudziestu Murzynów, ubranych w białe opończe, a uzbrojonych od stóp do głowy. Były to najpiękniejsze okazy Negrów z pokolenia Yollof, jakie dziś można widzieć tylko w olbrzymich hotelach New Yorku i Chicago, o twarzach matowych, czarnych jak węgiel i podobnych do twarzy sfinksów, prawdziwe "grubodzioby", których czupryna skręca się drobno przy samej skórze, jak wełna krymskiego baranka.
Za Murzynami na przepysznym mustangu jechała amazonka.
Na ten widok górnicy, drwale, strzelcy, handlarze pootwierali szeroko usta. Takiego zjawiska nie widziano od czasu, jak stanęło Sacramento. Kobieta była młoda, dystyngowana i w ruchach szlachetna. Jakiś galant krzyknął: "Kapelusze precz!", i głowy poodkrywały się natychmiast. Ktoś pijany, nie wiedząc o świecie Bożym, ryknął niespodzianie: Yankee Doodle - i natychmiast potłumiono jego głos. Zrobiła się cisza, jakby jakaś zaziemska istota przebiegła ulice miasta.
Piękna, wysmukła panna, której jasne, spadające na plecy włosy poruszał łagodny wiatr wieczorny, spoglądała na wszystkie strony jasnymi, błękitnymi oczyma z całą pewnością siebie, ze spokojem, a nawet z pewną dumą. Na delikatnej jej twarzy nie widać było śladów najmniejszego zakłopotania; przeciwnie, na pierwszy rzut oka z twarzy tej można było poznać istotę śmiałą, przywykłą do rozkazywania i do tego, by spełniano natychmiast wszelkie zachcianki, choćby kaprysy jej woli.
Za panną ciągnęły wozy, kryte pittsburskim płótnem, zaprzężony każdy w cztery pary mułów, a powożone przez białych lub Metysów. Przy pierwszym wozie jechał konno niemłody, średniego wzrostu mężczyzna, zdaje się przywódca wyprawy; co chwila zwracał się z niewypowiedzianą troskliwości ku wozowi, w którym przez odkryte płótna widać było siedzącą dziewczynkę o ciemnych włosach i twarzy bladej, pięknej, anielskiej prawie, ale smutnej. Otwarte szeroko jej oczy nie odbijały świata zewnętrznego, nie mrużyły się pod promieniami słońca: była niewidomą.
W innych wozach nie było nikogo. Zapewne wyładowano je narzędziami i zapasami żywności.
Pochód zamykał drugi zbrojny poczet Yollofów.
Cała karawana, postępując dość zwarto, doszła do Hotelu Dżentelmenów. Nagle amazonka skręciła w bok i zbliżywszy się do grupy stojącej koło balustrady spytała dźwięcznym, spokojnym głosem:
- Dżentelmenowie, zechcijcie mi powiedzieć: czy jenerał Sutter jest w mieście?
- Yes ma'am - odpowiedzieli grzecznie górnicy.
- A gdzie jego dom?
Kilkunastu ludzi rzuciło się prowadzić. Dom nie znajdował się na ulicy Górników, ale na południe od niej, w odległości pół mili. Krępy dowódca dał znak - i cała karawana zjechawszy z ulicy skręciła we wskazanym kierunku.
Tłumy szły za nią.
Po kwadransie drogi dojechano do Sutterowego domu, który trudno było dojrzeć wśród dębów i drzew ślazowych. Tam amazonka, krępy dowódca i niewidoma pozsiadawszy weszli do środka.
W chwilę później na werandzie pojawił się Sutter bez kapelusza na głowie. Słyszano go, jak dawał rozkazy Murzynom i woźnicom, by wyprzęgli muły i rozsiodłali konie, gdyż "ladies" zostaną na noc.
To wyrażenie: "ladies", schwytane zostało w lot przez ciekawych. Któż więc były te panie? Zostanąli czy odjadą? Czy może zamieszkają w Sacramento? Między mieszkańcami miasta nie było ani jednego, który by tego jak najgoręcej nie pragnął.

[powrót] [rozdz.VIII]