Henryk Sienkiewicz

"W krainie złota"

ROZDZIAŁ VIII - WRAŻENIA

Gdy nad "łąką" ukazał się księżyc i rozświecił białawe tumany unoszące się z mokradeł, w mieście nie było słychać ani ochrypłych głosów pijackich, ani wystrzałów karabinowych.
Jedna hałaśliwa banda próbowała przebiegać ulice ze zwykłymi wrzaskami, ale rozproszono ją natychmiast.
- Czy nie wiecie, Goddam, że "ladies" są w mieście? - mówili górnicy zapędzając pijanych Irlandczyków do domów i między deski.
Za to codzienne zgromadzenie w Hotelu Dżentelmenów było tak liczne, że zmieniło się w prawdziwy meeting. Rozprawiano obszernie o tym, kto mogły być te "ladies", a kwestia, czy zostaną, czy odjadą, stała się najważniejszym pytaniem chwili.
Dla tych ludzi żyjących wśród nożowych i rewolwerowych stosunków, nieprzywykłych do widzenia niczego, co by nie było czymś grubiańskim, szorstkim i brutalnym, te kobiety, takie delikatne, piękne i widocznie pochodzące z wyższych sfer społecznych, wydały się prawie jakimś nadziemskim, promiennym zjawiskiem. Zdawało im się, że dla miasta i dla nich samych zaczęłoby się nowe życie, gdyby owe promienie stale nad nimi zaświeciły.
Jakoż samo ukazanie się kobiety od razu złagodziło zwykły brutalny obyczaj. Rozprawiano gwarnie, ale spokojnie. "Bowieknives" zostały w pochwach, a rewolwery w kieszeniach. Nie grano także w karty, a pito tylko "cocktail", tj. trzęsionkę, zamiast zwyczajnych, ogromnych porcyj "whisky".
Tymczasem zachwycano się nowo przybyłymi - na koszt owej praczki, która uciekła na statku wielorybim.
- By God! - mówił Henry Rows, młody drwal z lasów dębowych - zawsze mówiłem, że tamta była "humbug".
- A jednak oświadczyłeś się jej - odparł milioner Maria.
- Bo wszyscy to robili. Zresztą byłbym ją wziął do lasu. Ale co to za porównanie! Teraz, gdym zobaczył tę "lady" z jasnymi włosami, to zaraz tak mi się coś zrobiło w piersiach, jakbym się napił gorącego grogu. To nie żaden "humbug!"...
- Well! Well! - odpowiedzieli inni.
- Dżentelmenowie - mówił Rows - niech mnie powieszą, jeśli nie zgodzę się do niej na woźnicę, choćbym miał darmo poganiać muły do śmierci.
- Uspokój się, Rows! - zauważył stary górnik.
- Chcę być potępionym, jeśli się uspokoję. Na tę rękę! Nie uspokoję się, póki tchu w nozdrzach moich i póki się nie dowiem, jak jej na imię i czy tu zostanie. Good bye! Idę zaraz dowiedzieć się czegoś na pewno.
To rzekłszy młody drwal pomacał instynktownie, czy nóż łatwo wychodzi z pochwy - i wyszedł. Tymczasem starsi i bogatsi górnicy, którzy całą duszą sprzyjali lynchowi, poczęli rozważać rzecz z innej strony. Gdyby te kobiety zostały w mieście, łatwiej by było utrzymać w nim porządek i bezpieczeństwo. Prawdopodobnie jedno słowo jasnowłosej "lady" wiodłoby za sobą roje dżentelmenów i nieznośne życie bez pewności posiadania i bez jutra mogłoby się skończyć raz na zawsze.
Rozmyślania owe przerwało dopiero przybycie Rowsa. Wrócił on po godzinie nieobecności, ale w stanie dość opłakanym, bo bez kapelusza, z podartą koszulą i bez noża. Otoczono go natychmiast.
- Co się stało? Co ci jest? - pytano ze wszystkich stron.
- Co się stało? - odpowiedział Rows. - Miss Monteray jest aniołem.
- Więc nazywa się Monteray?
- O yes! ale, by God, słuchajcie! Idę i myślę: spytam pierwszego z jej grubodziobów. Ciemno jest, bo mgła poszła w górę. Zbliżam się. Wreszcie zdaje mi się, że widzę wozy; patrzę: coś się rusza; więc mówię: hej! sir, słuchaj no! Aż tu ten "sir" jak ryknie, jak mnie złapie za łeb! Zostawiłem kapelusz, kawał koszuli, nóż i uciekłem. Uciekam do domu Suttera i wrzeszczę, a grizzly (bo to on był! potępienie na jego głowę!) goni za mną i ryczy. Wtem poczynają krzyczeć i od wozów, a wreszcie otwierają się drzwi i staje w nich nasza panna, a za nią Sutter ze światłem; tak ja jej prosto do nóg i krzyczę "help!", a niedźwiedź mnie łap znowu.
- Well! well!...
- Dobrze wam mówić: "well", ale ja myślałem, że moja ostatnia godzina się zbliża. Wtem nasza panna mówi: "Baby! let him alone!" Słyszeliście? Ona niedźwiedzia nazywa: "baby"! A mówiła to głosem tak słodkim, jakby kto do rumu miodu namieszał; potępione to bydle zaś zaraz przewróciło się jej do nóg i poczęło mruczeć. Pomór na jego głowę i przekleństwo na obie jego przednie łapy!...
- Uspokój się, Rows - rzekł z flegmą stary górnik.
- Well - mówił Rows - nasza panna pyta mnie wtedy, kto jestem i czego potrzebuję. Ale, gdym na nią spojrzał, by God! takich oczów, jak żyję, nie widziałem i stawiam zaraz sto dolarów przeciw dziesięciu, że nikt nie widział ani w New Yorku, ani w Filadelfii. Chcę się zapaść, jeśli na całym Wschodzie jest jedna taka kobieta. Trzymam dwieście dolarów, trzymam trzysta...
- Uspokój się, Rows!...
- Gdy tak do mnie ozwała się głosem słodszym od śpiewu maukawisa, tak mnie coś zaczęło ściskać w dołku, jakbym trzy dni nie jadł. Mówię tedy: beg your pardon..., ale więcej nie mogłem. Ona uśmiechnęła się jak anioł i prosiła mnie do pokoju.
- I byłeś?
- Byłem: nie śmiałem usiąść. Tak mi było głupio, jak gdyby mnie skalpowano, ale nareszcie powiedziałem, żem przyszedł się dowiedzieć, kto ona jest. Niech jej Bóg błogosławi!
- A ona co?
- Ona na to: powiedz, sir, dżentelmenom, swoim kolegom, że nazywam się Mary Monteray; jestem rodem z Luizjany i przybywam tu z mymi przyjaciółmi żyć pod ich opieką.
- Pod naszą opieką?
- Tak! Potem uścisnęła moją rękę. Jak mnie tu widzicie, tak ją uścisnęła swoją małą, bieluchną, błogosławioną rączką... By God! I powiedziała, że nas szanuje...
Tu Rows nie mógł już więcej mówić ze wzruszenia. Inni ściskali z namaszczeniem jego żylastą, przywykłą do siekiery dłoń; on zaś stał przez chwilę w milczeniu: nareszcie nie mógł wytrzymać dłużej, wskoczył na stół, zadarł głowę do góry, otworzył usta i ryknął:
- Hurra dla miss Monteray!
- Hip! hip! hurra dla miss Monteray! - odpowiedziało sto głosów.
- Hurra dla naszej panienki!...
- Dla naszego dziecka!
- Dla naszej słodkiej!...
Posypały się oklaski, mowy, okrzyki... W pół godziny później postanowiono iść razem z deputacją do panny Monteray.
Ciemna przed chwilą ulica zajaśniała od zapalonych pęków ostrużyn i łoziny, przy tych zaś blaskach widać było na kształt węża szereg górników i drwali, posuwających się z wolna ku domowi jenerała Suttera.

[powrót] [rozdz.IX]