Henryk Sienkiewicz
"Bez dogmatu"
19 MAJA.
Pierwszy dzień po przyjeździe do Warszawy przespałem kamiennym snem. W Płoszowie żal mi każdej minuty dnia, którą mogę spędzić w towarzystwie Anielki, a nocami pisuję. Znużyło mnie to w końcu śmiertelnie. I teraz jestem jeszcze trochę ociężały, ale przynajmniej mogę już myśleć. Trochę mi wstyd, żem uciekł z Płoszowa i zostawiłem Anielkę samą, pod ciężarem mego wyznania. Ale gdy się ma do czynienia z kobietą kochaną, trochę tchórzostwa nie przynosi ujmy. A i tak nie byłbym pewno zmykał, gdyby mi nie nakazywało tego przyszłe dobro mojej miłości. Bo oto od kilku dni Anielka, wstając rano, odmawiając pacierze, chodząc po parku, doglądając chorej matki, musi jednak, choćby nie chciała, powtarzać sobie: On mnie kocha - i z konieczności myśl ta wydaje się jej coraz mniej niesłychaną, coraz mniej straszną. Natura ludzka oswaja się ze wszystkim, kobieta zaś prędko godzi się z myślą, że jest kochaną, zwłaszcza gdy sama kocha. To pytanie: czy ona mnie kocha? - zadałem sobie od pierwszej chwili, w której zeznałem sam przed sobą, że ja ją kocham; obracam je odtąd na wszystkie strony w mojej głowie, staram się rozważać wszystkie okoliczności tak, jak gdyby nie o mnie chodziło - i dochodzę do przekonania, że tak jest. Wychodząc za mąż kochała mnie, nie Kromickiego; zgodziła się na oddanie mu ręki tylko z rozpaczy. Gdyby jeszcze wyszła za człowieka niepospolitego, który by ją pociągnął sławą albo ideą, gdyby jeszcze była trafiła na jakiś wyjątkowy charakter - może by była o mnie zapomniała. Ale przecie Kromicki nie mógł jej pociągnąć swoją pieniężną newrozą. Prócz tego odjechał ją wkrótce po ślubie; prócz tego sprzedał ów Głuchów, który był celem życia tych dwóch kobiet. Sądząc Kromickiego najobiektywniej, jest to człowiek mały i nie ma w nim nic takiego, czym by mógł zjednać sobie tę istotę, pełną idealnych uczuć i porywów. Tymczasem przyjechałem ja, dla którego miłość prawdopodobnie jeszcze w niej nie wygasła, i od samego przyjazdu brałem ją za serce i wspomnieniami, i każdym słowem, i każdym spojrzeniem; ciągnąłem ją ku sobie nie tylko z tą umiejętnością, jaką daje doświadczenie życiowe, ale przede wszystkim z tą siłą magnetyczną, jaką mi dawała obecność i w moim sercu prawdziwej miłości. Dodawszy do tego, że Anielka wiedziała przecie, ilem cierpiał z powodu jej postanowienia w chwili, gdym wysyłał do niej Śniatyńskiego, powiadam sobie: gram o życie, ale gram w takich warunkach, że tej gdy nie mogę przegrać.
Jestem o tyle w moim prawie, o ile w prawie jest każdy, kto broni swego życia. Powiadam to nie w żadnym uniesieniu, ale rozumując spokojnie. Ja nie mam nic, żadnych przekonań, żadnych wierzeń, żadnych zasad, żadnego gruntu pod nogami, bo te podstawy wyjadła we mnie refleksja i krytyka. Mam tylko wrodzone każdemu siły życiowe, które, nie mając się gdzie podziać, skupiły się w uczuciu dla tej kobiety. Więc chwytam za tę miłość, jak tonący chwyta za deskę. Jeżeli mi i tego zbraknie, przestanę chyba istnieć. Gdy mnie rozum pyta, dlaczego nie ożeniłem się po prostu z Anielką - odpowiadam mu to, com już raz powiedział: nie ożeniłem się po prostu, bom nieprosty, ale krzywy. Takim wyniańczyły mnie moje dwie niańki; refleksja i krytyka. Dlaczego ta, a nie inna kobieta stała się dla mnie deską ocalenia - nie wiem. Prawdopodobnie właśnie dlatego, że ta, a nie inna. To nie zależało ode mnie.
Gdyby ona dziś stała się wolną - pochwyciłbym ją dla siebie bez wahania - ale gdyby wcale nie była wyszła za mąż... kto wie... wstyd mi wypowiedzieć tę myśl, a jednak, być może, żebym jej mniej pożądał.
I byłoby tak nie przez żaden romantyzm, nie dlatego, bym miał uważać, że małżeństwo jest powszednią prozą życia. Śmieję się z takich przestarzałych poglądów. Wspierając się wszelako na faktach spełnionych, przypuszczam, że począłbym kontrolować do nieskończoności siebie i Anielkę - pókiby mi jej ktoś nie zabrał.
Wolę o tym nie myśleć, bo mi się chce kląć.